Klęczał. Yennefer mówiła do niego łagodnym, miękkim głosem.
— Zapamiętałeś?
— Tak, pani.
To był jego własny głos.
— Idź zatem i wykonaj moje polecenia.
— Na rozkaz, pani.
— Możesz pocałować mnie w rękę.
— Dzięki, pani.
Poczuł, że zbliża się do niej na kolanach. W głowie brzęczało dziesięć tysięcy pszczół. Jej dłoń pachniała bzem i agrestem. Bzem i agrestem… Bzem i agrestem… Błysk. Ciemność.
Balustrada, schody. Twarz Chireadana.
— Geralt! Co z tobą? Geralt, dokąd?
— Muszę… - Jego własny głos. - Muszę iść…
— Bogowie! Spójrzcie na jego oczy! Twarz Vratimira, wykrzywiona przerażeniem. Twarz Errdila. I głos Chireadana.
— Nie! Errdil, nie! Nie dotykajcie go i nie próbujcie zatrzymać! Z drogi, Errdil! Zejdź mu z drogi!
Zapach bzu i agrestu. Bzu i agrestu…
Drzwi. Eksplozja słońca. Gorąco. Parno. Zapach bzu i agrestu. Będzie burza, pomyślał.
I była to ostatnia jego trzeźwa myśl.
VI
Ciemność. Zapach…
Zapach? Nie, odór. Smród uryny, zgniłej słomy i mokrych łachmanów. Smród kopcącej pochodni zatkniętej w żelazny uchwyt osadzony w ścianie z nierównych kamiennych bloków. Rzucany przez pochodnię cień, cień na pokrytym słomą klepisku…
Cień kraty.
Wiedźmin zaklął.
— Nareszcie. - Poczuł, jak ktoś unosi go, opiera plecami o zawiłgły mur. - Już się zaczynałem martwić, że tak długo nie przytomniejesz.
— Chireadan? Gdzie… Cholera, głowa mi pęka… Gdzie my jesteśmy?
— A jak ci się wydaje?
Gerałt przetarł twarz, rozejrzał się. Pod przeciwległą ścianą siedziało trzech oberwańców. Widział ich niewyraźnie, siedzieli w miejscu najbardziej oddalonym od światła pochodni, w zupełnych niemal ciemnościach. Pod kratą oddzielającą ich od oświetlonego korytarza przycupnęło coś, co jedynie z pozoru było kupą łachmanów. W rzeczywistości był to chuderlawy staruszek z nosem jak bociani dziób. Długość poskręcanych w strąki włosów i stan odzieży, świadczyły, że nie przebywa tu od wczoraj.
— Wsadzili nas do lochu — stwierdził ponuro.
— Cieszy mnie — rzekł elf — że odzyskałeś zdolność wyciągania logicznych wniosków.
— Cholera jasna… A Jaskier? Jak długo tu siedzimy? Ile czasu minęło od…
— Nie wiem. Tak jak i ty, byłem bez zmysłów, gdy mnie tu wrzucano. - Chireadan podgarnął słomę, usiadł wygodniej. - Czy to ważne?
— Jeszcze jak, psiakrew. Yennefer… I Jaskier. Jaskier jest tam, z nią, a ona planuje… Hej, wy tam! Jak dawno temu nas tu zamknięto?
Oberwańcy poszeptali między sobą. Żaden nie odpowiedział.
— Ogłuchliście? — Geralt splunął, wciąż nie mogąc pozbyć się metalicznego posmaku z ust. - Pytam, jaka jest teraz pora dnia? Czy nocy? Chyba wiecie, kiedy przynoszą wam żarcie?
Oberwańcy pomruczeli znowu, pochrząkali.
— Wielmożni — rzekł wreszcie jeden. - Ostawcie nas w pokoju i nie gadajcie do nas, miłości prosim. Myśmy są porządni złodzieje, nie jacyś polityczni. Myśmy się na władzę nie zamachiwali. Myśmy ino kradli.
— Ano — powiedział drugi. - Wy macie swój kącik, my swój. I niech każdy swego pilnuje.
Chireadan parsknął. Wiedźmin splunął.
— Tak ono i jest — zamamlał zarośnięty staruszek z długim nosem. - Każdy w turmie swego kąta pilnuje i ze swymi trzyma.
— A ty, dziadku — spytał drwiąco elf — trzymasz z nimi czy z nami? Do której grupy się zaliczasz?
— Do żadnej — odrzekł dumnie dziadunio. - Bo ja jestem niewinny.
Geralt splunął ponownie.
— Chireadan? — spytał, masując skronie. - Z tym zamachem na władzę… To prawda?
— Absolutnie. Niczego nie pamiętasz?
— Wyszedłem na ulicę… Ludzie mi się przyglądali… Potem… Potem był jakiś sklep…
— Lombard — zniżył głos elf. - Wszedłeś do lombardu. Natychmiast po wejściu dałeś w zęby właścicielowi. Mocno. Nawet bardzo mocno.
Wiedźmin zmełł w zębach przekleństwo.
— Lichwiarz upadł — ciągnął cicho Chireadan. - A ty kopnąłeś go kilka razy w czułe miejsca. Na ratunek pryncypałowi przybieżał pachołek. Wyrzuciłeś go oknem, prosto na ulicę.
— Obawiam się — mruknął Geralt — że na tym się nie skończyło.
— Obawa uzasadniona. Wyszedłeś z lombardu i pomaszerowałeś środkiem ulicy, potrącając przechodniów i wykrzykując jakieś głupstwa o honorze damy. Za tobą ciągnął już spory tłumek, w którym byłem ja, Errdil i Vratimir. Ty zaś zatrzymałeś się przed domem aptekarza Wawrzynoska, wszedłeś, a po chwili byłeś znowu na ulicy, wlokąc Wawrzynoska za nogę. I wygłosiłeś do tłumu coś w rodzaju mowy.
— Jakiej?
— Najprościej rzecz ujmując, oznajmiłeś, że nawet zawodowej nierządnicy szanujący się mężczyzna nie powinien nazywać kurwą, bo to niskie i odrażające. Zaś używanie określenia: «kurwa» w stosunku do kobiety, której się nigdy nie chędożyło i nigdy się jej za to nie dawało pieniędzy, jest gówniarskie i absolutnie karygodne. Kara, oznajmiłeś wszem i wobec, będzie wymierzona na miejscu, a będzie to kara w sam raz dla gówniarza. Ścisnąłeś głowę aptekarza między kolanami, ściągnąłeś mu portki i wkroiłeś w rzyć pasem.
— Mów, Chireadan. Mów. Nie oszczędzaj mnie.
- Łoiłeś w zad Wawrzynoska, nie żałując ręki, a aptekarz wył, wrzeszczał, płakał, wzywał pomocy boskiej i ludzkiej, błagał o litość, ba, obiecał nawet poprawę, ale w widoczny sposób nie uwierzyłeś. Wtedy nadbiegło kilku uzbrojonych bandytów, których w Rinde przyjęło się nazywać gwardią.
— A ja — pokiwał głową Geralt — właśnie wtedy zamachnąłem się na władzę?
— A gdzieżby tam. Zamachnąłeś się znacznie wcześniej. Zarówno lichwiarz, jak i Wawrzynosek są w radzie miejskiej. Pewnie cię zainteresuje, ze obaj nawoływali do wyrzucenia Yennefer z miasta. Nie tylko głosowali za tym w radzie, ale gardłowali przeciw niej po karczmach i obmawiali w niewyszukany sposób.
— Domyśliłem się tego już dawno. Opowiadaj. Zatrzymałeś się na strażnikach miejskich, którzy nadbiegli. To oni wsadzili mnie do lochu?
— Chcieli. Och, Geralt, co to było za widowisko. Coś ty z nimi wyprawiał, opisać trudno. Oni mieli miecze, baty, pałki, toporki, a ty wyłącznie jesionową laskę z gałką, którą odebrałeś jakiemuś elegantowi. A gdy już wszyscy leżeli na ziemi, poszedłeś dalej. Większość z nas wiedziała, dokąd zmierzasz.
— I ja radbym to wiedzieć.
— Szedłeś do świątyni. Bo kapłan Krepp, również członek rady, poświęcał Yennefer sporo miejsca w swych kazaniach. Ty zresztą wcale nie kryłeś poglądów na temat kapłana Kreppa. Obiecywałeś mu lekcję szacunku dla płci pięknej. Mówiąc o nim, pomijałeś jego oficjalny tytuł, ale dodawałeś inne określenia, budząc wielką uciechę wśród ciągnącej za tobą dziatwy.
— Aha — mruknął Geralt. - Doszło zatem jeszcze bluźnierstwo. Co jeszcze? Desekracja świątyni?
— Nie. Nie zdołałeś tam wejść. Przed świątynią czekała już cała rota straży miejskiej uzbrojona we wszystko, co tylko było w cekhauzie, oprócz katapulty, jak mi się zdaje. Zanosiło się na to, że cię po prostu zmasakrują. Ale nie doszedłeś do nich. Nagle złapałeś się oburącz za głowę i zemdlałeś.