Napastnik cofnął się, wymachując laską, by odpędzić dwóch półnagich olbrzymów, którzy nagle wyrośli nade mną. Starzec był wyraźnie rozeźlony.
– Bądź przeklęty, Ofiarowany! Jeśli twoi niewolnicy tkną mnie choćby palcem, doniosę na ciebie do Rady!
– Och, tak? Zapominasz, starcze, że jestem nietykalny! – Głos przybyłego był wysoki, ostry i nieprzyjemny.
– Na razie! Ale co będzie później? Co, Ofiarowany? Kiedy przyjdzie czas skończyć z tobą, przysięgam, że osobiście kopnę cię w tyłek i strącę ze Skały Ofiarnej!
Wśród starców rozległy się stłumione okrzyki przestrachu.
– Kalamitosie, posunąłeś się za daleko! – oburzył się jego adwersarz. – Bogini…
– Artemida opuściła Massilię, jeżeli tego dotąd nie zauważyłeś. I dobrze zrobiła, skoro to nieszczęsne miasto stało się takie bezbożne! Cezar ścisnął nas w swej pięści, a jakie rozwiązanie widzi Rada? Wyznaczyła ofiarę, która ma wziąć na siebie grzechy Massilii! I teraz my, głodujący obywatele, możemy sobie uschnąć, podczas gdy ten strach na wróble tyje z każdym dniem! – Starzec nazwany Kalamitosem cisnął swą laskę na ziemię z taką siłą, że pękła na pół, po czym oddalił się, kipiąc z gniewu.
– O, błogosławiona Artemido! Stary dureń nic nie może poradzić, że jest paskudny i ma fatalne maniery, ale po co zaraz bluźnić?
Wykręciłem szyję, by zobaczyć mego wybawcę, i przekonałem się, że jego głos dochodzi ze stojącej opodal lektyki trzymanej przez tragarzy.
– Niewolnicy! – padła nowa komenda. – Podnieść tych dwóch ludzi i wsadzić ich do lektyki obok mnie!
Niewolnicy zerknęli na mnie z powątpiewaniem. Jeden z nich wzruszył ramionami i rzekł:
– Panie, nie wiem, czy tragarze dadzą radę nieść was trzech. Ten duży wygląda na okropnie ciężkiego. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje.
Przewróciłem się zaniepokojony na bok w stronę Dawusa. Leżał na plecach bez ruchu, blady, z zamkniętymi oczami. Ku mej nieopisanej uldze po chwili otworzył je jednak i zakaszlał.
– Jeśli to dla was za duży ciężar, to będziesz musiał pobiec do domu i sprowadzić więcej niewolników – powiedział mój nieznany protektor głosem jeszcze bardziej chropawym z irytacji.
– Zaczekaj, Ofiarowany!
Spokojniejszy z dwóch starców, którzy się o mnie kłócili, postąpił w naszą stronę.
– Nie możesz tak odejść z tymi ludźmi, jak gdyby nigdy nic. Przybyli tu spoza miasta. Ten tutaj mówił po grecku z rzymskim akcentem. Pomimo bluźnierstwa Kalamitos miał rację co do jednego: oni mogą być niebezpieczni. Kto wie, czy nie są nasłanymi zabójcami albo szpiegami. Musimy przekazać ich żołnierzom.
– Nonsens! Czyż nie jestem Ofiarowanym, wybranym przez kapłanów Artemidy i zatwierdzonym przez Wielką Radę? Przez cały czas trwania kryzysu wszystkie dary bogów należą do mnie i mogę nimi dysponować według własnego uznania. To obejmuje także ryby wyrzucone na brzeg… niniejszym więc zabieram te dwa rybska. Nie mam wątpliwości, że wyrzuciła je na ten uformowany ludzką ręką brzeg sama Artemida. Ten duży wygląda wręcz na wieloryba!
– On zwariował! – mruknął jeden ze starców.
– Ale według prawa może mieć rację – zareplikował inny. – Dary bogów istotnie należą do Ofiarowanego…
Podczas gdy starzy Massylczycy spierali się między sobą, silne ręce niewolników uniosły mnie z ziemi. Nie byłem w stanie ani im się przeciwstawić, ani pomóc. Ponieśli mnie jak martwego. Zerkając raz po raz, starałem się zorientować w okolicy. Znajdowaliśmy się w narożniku miasta. Wysoko nad nami piętrzyły się mury obronne, jakże inaczej wyglądające tu niż od zewnątrz: ciągnęły się wzdłuż nich platformy dla obrońców połączone licznymi schodami, u ich podnóża zaś zobaczyłem na pół opróżniony rezerwuar, z którego się wynurzyliśmy. Niedaleko od nas dostrzegłem odlaną z brązu bramę otoczoną dwiema wieżami – główny wjazd do miasta. Zaraz za nią mur skręcał pod ostrym kątem; po drugiej stronie musiał znajdować się port, nad murem zobaczyłem bowiem szczyty masztów okrętowych.
Niewolnicy nieśli mnie w stronę lektyki, która stała na pustym, dużym placu sąsiadującym z bramą. Okalające go budynki wyglądały na opuszczone, miały pozamykane okiennice, sklepy na parterach też zamknięte były na głucho. Oprócz tragarzy nie było widać żywej duszy. Rozsunęły się przede mną zielone zasłony, a po chwili spocząłem na miękkich, zielonych poduszkach. Naprzeciwko mnie rozparty wygodnie siedział mój wybawca. Ubrany był w zielony chiton w takim samym odcieniu jak poduszki i zasłony lektyki. Stanowczo za wiele tej zieleni, pomyślałem skonsternowany. Chude nogi nieznajomego wydawały się za długie; musiał zgiąć mocno kolana, żeby zrobić mi miejsce. Był tęgi w pasie, ale twarz miał wychudłą. Okalały ją jasne, nieco przerzedzone włosy. Wąska, zbita w pasemka broda podkreślała ostrość podbródka.
W chwilę potem następna dwójka niewolników przydźwigała Dawusa. Posunąłem się trochę, robiąc dla niego miejsce. Bez sprzeciwu pozwolił się ułożyć obok mnie i rozglądał się dookoła przekrwionymi oczami. Nieznajomego zdawał się bawić nasz widok. Jego cienkie wargi wykrzywiły się w uśmiechu, a i w oczach pojawiły się wesołe ogniki.
– Witajcie w Massilii, kimkolwiek jesteście!
Klasnął w ręce i lektyka się uniosła. Poczułem, że robi mi się słabo. Nieznajomy zauważył to i rzekł:
– Nie przejmuj się i zwymiotuj, jeśli musisz. Postaraj się zrobić to na zewnątrz, ale jak ci się nie uda, nie ma problemu. Jeśli zabrudzisz parę poduszek, po prostu je wyrzucę.
Z trudem przełknąłem ślinę.
– Przejdzie mi – mruknąłem.
– Och, nie powstrzymuj się! – doradził. – Człowiek nigdy nie powinien hamować naturalnych odruchów swego ciała. Tego się przynajmniej nauczyłem przez ostatnie parę miesięcy.
Dawus z wolna wrócił do siebie. Usiadł wyprostowany i zapytał:
– Teściu, gdzie my jesteśmy?
Odpowiedział za mnie nasz gospodarz.
– Jesteście w najpodlejszym mieście na świecie, młody człowieku, a przybyliście tu w najgorszym czasie w jego historii. Wiem coś o tym; tu się urodziłem i tu umrę. Zaznałem i dostatku, i biedy, radości i goryczy. Szczerze mówiąc, najwięcej było biedy i goryczy. Teraz jednak, w swej ostatniej godzinie, moje miasto mi wybacza, a ja wybaczam jemu. Wymieniamy się jedynymi rzeczami, jakie mamy do dania. Jego ostatnie bogactwa za moje ostatnie dni.
– Jesteś filozofem? – spytał Dawus, marszcząc czoło.
Mężczyzna się roześmiał, choć w moich uszach zabrzmiało to bardziej jak odgłos kosy tnącej gęstą trawę.
– Nazywam się Hieronimus – rzekł, jakby chciał zmienić temat. – A wy?
– Gordianus – przedstawiłem się krótko.
– Ach, więc Rzymianin, jak podejrzewał ten staruch.
– A to jest Dawus.
– Imię jak dla niewolnika.
– Jest wyzwoleńcem i moim zięciem. Dokąd nas zabierasz?
– Do mego grobu.
– Do grobu? – Otworzyłem szeroko oczy, pewien, że zawodzi mnie moja greka.
– Tak powiedziałem? Miałem na myśli mój dom oczywiście. Połóżcie się teraz spokojnie i odpoczywajcie. Ze mną jesteście bezpieczni.
Od czasu do czasu udawało mi się coś dojrzeć przez szparę między zasłonami. Z początku jechaliśmy szeroką główną ulicą. Nie widziałem ani jednego otwartego sklepu, ulica też była pusta jak wymiótł, dzięki czemu posuwaliśmy się w dobrym tempie. Potem skręciliśmy w labirynt mniejszych ulic, coraz węższych i stopniowo pnących się pod górę. Tragarze wprawnie utrzymywali lektykę w poziomym położeniu, ale trudno było nie odczuć ostrych zakrętów drogi wspinającej się zakosami po zboczu. Wreszcie lektyka zakołysała się lekko i stanęła.