Выбрать главу

– Jesteśmy w domu! – obwieścił Hieronimus.

Złożył swe odnóża i wysunął się z kabiny z leniwą gracją przekarmionego patyczaka.

– Potrzebujecie pomocy przy wysiadaniu? – rzucił do mnie przez ramię.

– Nie… – odparłem, stając na ziemi na drżących nogach.

Dawus wysiadł zaraz za mną i położył mi rękę na ramieniu, aby podtrzymać… mnie czy siebie?

– Nie mam pojęcia, w jaki sposób znaleźliście się w mieście, ale najwyraźniej było to dla was ciężkie przeżycie. – Hieronimus obrzucił nas badawczym spojrzeniem. – Co by wam pomogło? Jedzenie? Wino? Ach, po waszych minach widzę, że to drugie. Chodźcie więc, napijemy się razem. I to nie żadnego miejscowego cienkusza! Będziemy pili to samo, co pija się w Rzymie. Chyba zostało mi jeszcze trochę dobrego falerna.

Dom był zbudowany w stylu rzymskim. Miał niewielki westybul i atrium otwierające się na pozostałą część budynku. Jego właściciel musiał być zamożnym człowiekiem; ściany pokryte były dobrej jakości farbą, a sadzawkę w atrium wyłożono efektowną mozaiką z Neptunem (a raczej, skoro byliśmy w greckim mieście, Posejdonem). Za elegancką jadalnią położoną w samym sercu domu zobaczyłem ogród otoczony perystylem z czerwonymi i niebieskimi kolumnami.

– Usiądziemy w ogrodzie? Nie, raczej na dachu – zasugerował Hieronimus. – Uwielbiam chwalić się widokiem.

Poszliśmy za nim po schodach na taras dachowy. Wysokie drzewa rosnące z trzech stron domu dawały cień i poczucie prywatności, ale od strony morza rozpościerał się niczym nie zakłócony i rzeczywiście wspaniały widok. Stwierdziłem, że posiadłość mieści się na grzbiecie łańcucha wzgórz biegnącego przez miasto. Tuż pod nami teren obniżał się raptownie, ukazując gęstą mozaikę dachów niżej położonych domostw, tworzących gigantyczne stopnie opadające ku miejskim murom. Za murami rozciągała się błękitna przestrzeń morza, odcięta na horyzoncie od lazuru nieba wałem białych, kłębiastych chmur. Po lewej widać było fragment portu i nierówną linię skalistego brzegu. Naprzeciwko wylotu zatoki portowej sterczały z wody wyspy, za którymi stały na kotwicach okręty Cezara. Osłoniwszy oczy dłonią przed jaskrawym słońcem, dostrzegłem dziób jednego z nich wyglądający zza najdalszej z wysp. Okręt widziany z tej odległości był zaledwie miniaturką, ale w przejrzystym powietrzu wyraźnie było widać rzucające długie cienie sylwetki marynarzy.

– Tak, flota Cezara jest na posterunku. – Hieronimus podążył wzrokiem za moim spojrzeniem. – Myślą, że się schowali za wyspami, ale my ich widzimy, a kuku! – Zatrzepotał palcami w kokieteryjnym pozdrowieniu i roześmiał się z własnego żartu, jakby zdawał sobie sprawę, że taka dziecinada nie pasuje do wyrytych cierpieniem zmarszczek, jakimi pokryta była jego twarz. – Mieliście okazję przyglądać się tej morskiej bitewce, którą tu stoczono jakiś czas temu? Nie? Warto było to widzieć, powiadam wam. Ludzie obsiedli mury całym tłumem, żeby ją obserwować, ale ja tu miałem najlepszy punkt widokowy. Katapulty strzelające pociskami, ogień trawiący pokłady, krew w wodzie! Dziewięć naszych okrętów straconych. Dziewięć z siedemnastu… katastrofa! Jedne zatopione, inne zdobyte przez Cezara. Cóż to było za upokorzenie dla Massilii! Nie umiem wam opisać, jak dobrze się bawiłem. – Patrzył przez chwilę ponuro na spokojny teraz szmat wody, na którym rozegrała się bitwa, po czym odwrócił się do mnie. – Ale obiecałem wam wino! Siadajcie tutaj. Te krzesła są zrobione z importowanego terebintu. Podobno nie powinno się ich zostawiać na dworze, ale co mi tam!

Rozsiedliśmy się na nasłonecznionym tarasie i niewolnik przyniósł wino. Pochwaliłem gatunek, bez wątpienia dobry falern. Hieronimus nalegał, bym pił więcej, a ja wbrew zdrowemu rozsądkowi przystałem na to. Po drugim kubku Dawus zasnął na siedząco.

– Biedaczysko musiał być wyczerpany – zauważył gospodarz.

– Omal dzisiaj nie zginęliśmy.

– Dobrze, że się tak nie stało, bo inaczej musiałbym pić sam.

Spojrzałem na niego bystro… w każdym razie na tyle, na ile potrafiłem po trzech kubkach nie rozcieńczonego falerna. Jak dotąd nie zadał ani jednego pytania o nas, nie zainteresował się, kim jesteśmy, jak się dostaliśmy do miasta i po co tu przybywamy. Jego brak ciekawości był dla mnie zagadką. Być może, pomyślałem, gość jest po prostu cierpliwy i zwleka, pozwalając mi dojść do siebie.

– Dlaczego przyszedłeś nam z pomocą? – spytałem.

– Głównie dlatego, by zrobić na złość tym staruchom, którzy wysiadują na rynku. Tym, którzy cię kopali i dyskutowali o tobie jak o rybie, którą trzeba wypatroszyć.

– Znasz ich?

Uśmiechnął się smętnie.

– Tak, znałem ich przez całe życie. Kiedy byłem chłopcem, oni byli mężami w kwiecie wieku, bardzo pewnymi siebie, przekonanymi o własnej ważności. Teraz ja jestem mężczyzną, a oni starcami, którzy z braku lepszego zajęcia snują się po placu całymi dniami, sypiąc oszczerstwami i obgadując wszystkich innych. Teraz rynek jest zamknięty, w sklepach nie pozostało nic na sprzedaż, ale oni wciąż tu przyłażą, dzień po dniu. – Znów się uśmiechnął. – Lubię tu wpadać czasami tylko po to, aby ich drażnić.

– Dlaczego?

– Widzisz, oni źle mnie traktowali. Ja też spędzałem kiedyś całe dnie na rynku… kiedy nie miałem dachu nad głową. Ten stary cymbał Kalamitos był najgorszy. Odkąd zaczęły się braki w zaopatrzeniu, zrobił się jeszcze większym dziwakiem. Ale miałem uciechę, widząc go tak zdenerwowanego, że aż złamał swoją laskę! Jak pomyślę, ile razy nią oberwałem…

– Nie rozumiem. Kim ty jesteś? Słyszałem, jak nazywają cię ofiarowanym, a Kalamitos groził, że na ciebie doniesie Radzie. Kim oni są?

Hieronimus zapatrzył się ponuro w morze, a po długiej chwili klasnął w dłonie.

– Służba! Jeśli mam opowiadać historie, a mój nowy przyjaciel Gordianus ma ich słuchać, to będzie nam potrzeba dużo wina.

Rozdział VII

– Co wiesz o Massilii? – zapytał Hieronimus.

– Że jest bardzo, bardzo daleko od Rzymu – odrzekłem, czując nagłe ukłucie tęsknoty. Pomyślałem o Bethesdzie i Dianie, i o moim domu na Palatynie.

– Ale jeszcze zbyt blisko! Cezar wadzi się z Pompejuszem, a Massilia obrywa ciosy. Pytałem, co wiesz o samym mieście, jak jest zorganizowane, kto w nim rządzi?

– Właściwie to nic nie wiem. To stara grecka kolonia, prawda? Miasto-państwo. Istnieje od czasów Hannibala.

– Jest o wiele starsze! Massilia była już ruchliwym portem, kiedy Romulus żył w chacie nad Tybrem.

– Prastara historia. – Wzruszyłem ramionami. – Wiem, że Massilia stanęła po stronie Rzymu w wojnie z Kartaginą i że od tamtej pory oba miasta zawsze pozostawały w sojuszu. Wiem też, że nie macie króla. Myślę, że miastem rządzi jakaś wybieralna instytucja. W końcu to wy, Grecy, wynaleźliście demokrację.

– Wynaleźliśmy i szybko zarzuciliśmy. Massilią rządzi timokracja. Wiesz, co to znaczy?

– Rządy bogatych. – Zaczynałem czuć się coraz pewniej w grece.

– Rządy bogatych dla bogatych. Arystokracja pieniądza, a nie z urodzenia. Można się tego spodziewać po mieście stworzonym przez kupców.

– W takim miejscu kiepsko jest być biednym – zauważyłem.

– Ano, kiepsko. – Hieronimus utkwił spojrzenie w swoim kubku. – Massilią rządzi Timouchoi, Wielka Rada, ciało złożone z sześciuset członków, którzy piastują tę godność dożywotnio. Wakaty powstają dopiero, gdy ktoś z nich umiera, ale to oni sami nominują nowych kandydatów i na nich głosują.

– Instytucja samowystarczalna. – Skinąłem głową ze zrozumieniem. – Absolutna izolacja.

– O, tak, Wielka Rada wyznaje zasadę podziału na „nas” i „ich”. Tych, co należą do kręgu, i tych spoza niego. Trzeba być bogatym, żeby wejść w jej poczet, ale pieniądze to nie wszystko. Rodzina kandydata musi wykazać się posiadaniem massylskiego obywatelstwa od trzech pokoleń, a on sam powinien mieć dzieci. Korzenie w przeszłości, stawka na przyszłość, a tu i teraz bardzo dużo złota.