– Jakież to konserwatywne – zauważyłem. – Nic dziwnego, że tutejszy system tak się podoba Cyceronowi. Ale czy nie ma tu zgromadzenia ludowego jak w Rzymie, gdzie pospólstwo może dojść do głosu? Nie ma sposobu, aby zwykli ludzie mogli przynajmniej dać upust swojemu rozgoryczeniu?
Hieronimus pokręcił głową.
– Massilia jest rządzona wyłącznie przez Radę. Z sześciuset jej członków wybierana jest Rada Piętnastu, która zajmuje się ogólną administracją. Z tych piętnastu trzech odpowiada za codzienne sprawy miasta. Jeden z nich jest wybierany pierwszym timouchosem, co w dużym przybliżeniu może przypominać wasz konsulat: główny urzędnik miejski w czasie pokoju i najwyższy dowódca wojskowy w czasie wojny. Rada ustanawia prawa, utrzymuje porządek, organizuje rynki, ustala zasady pracy banków, prowadzi sądy, najmuje zaciężne wojska, wyposaża flotę. Trzymają miasto w garści w sposób absolutny. – Jak gdyby dla zademonstrowania tego zacisnął palce na swym kubku tak mocno, że kłykcie mu zbielały, a wyraz jego oczu mnie zaniepokoił.
– A jakie jest twoje miejsce w tym schemacie? – spytałem cicho.
– Ktoś taki jak ja w ogóle nie ma swojego miejsca. Och, teraz oczywiście mam. Jestem Ofiarowanym.
Uśmiechnął się, ale jego głos był pełen goryczy. Zawołał znowu o wino i słudzy przynieśli nowe flaszki falerna. Taka gościnność w oblężonym mieście wydała mi się przesadną rozrzutnością. Po chwili Hieronimus podjął wątek:
– Pozwól, że ci to wyjaśnię. Mój ojciec był w Wielkiej Radzie. On pierwszy w naszej rodzinie wzniósł się tak wysoko. Został nominowany tuż po moich narodzinach. Po kilku latach awansował do Piętnastki. Był jednym z najmłodszych jej członków w historii. Musiał być bardzo ambitnym człowiekiem, żeby tak szybko zajść tak daleko, wyprzedzając ludzi z bogatszych i starszych od naszego rodów. Jak sobie możesz wyobrazić, byli w Radzie tacy, którzy mu zazdrościli i uważali, że przywłaszczył sobie godności, które im się należały. Byłem jego jedynym dzieckiem. Wychowywałem się w domu podobnym do tego, stojącym tu, na szczycie, w dzielnicy starych fortun. Widok z naszego dachu był jeszcze piękniejszy niż ten. A może to tylko nostalgia tak go upiększyła? Widać było stamtąd całą Massilię, port wypełniony statkami, błękitne morze aż po daleki horyzont… Wszystko to będzie twoje, powiedział mi kiedyś ojciec. Musiałem być wtedy bardzo mały, pamiętam bowiem, że podniósł mnie, posadził sobie na ramionach i okręcił się dookoła. Wszystko to będzie twoje…
– Skąd twój ojciec wziął pieniądze? – spytałem.
– Z handlu.
– Jakiego handlu?
– Wszelkie bogactwo w Massilii pochodzi z handlu niewolnikami i winem. Galowie przywożą niewolników rzeką Rodan na sprzedaż do Italii. Italskie statki dostarczają z Ostii i Neapolis wino dla Galów. To handel wymienny, a Massilia w nim pośredniczy, zapewnia statki i pobiera prowizję. To podstawa całej zamożności miasta. Naszą fortunę zapoczątkował mój pradziadek, dziadek ją powiększył, a ojciec pomnożył. Posiadał wiele statków. A potem przyszły złe czasy. Byłem jeszcze bardzo młody i niewiele wiedziałem o interesach ojca. Powiedział mej matce, że został zdradzony przez innych, oszukany przez ludzi z timouchoi, których uważał za swych przyjaciół. Musiał sprzedawać statki jeden po drugim, by spłacić wierzycieli, ale to nie wystarczyło. Potem spłonął doszczętnie nasz magazyn niedaleko portu. Wrogowie ojca oskarżyli go o celowe podpalenie dla zniszczenia ksiąg i uchylenia się od spłaty długów. Ojciec zaprzeczył… – Hieronimus przerwał na długą chwilę. – Gdybym tylko był choć trochę starszy, zdolny zrozumieć to wszystko, co się działo! Nigdy już nie poznam prawdy. Nie dowiem się, czy mój ojciec rzeczywiście sam był winien swej ruiny, czy to inni go zniszczyli. Nie znać prawdy to bolesna rzecz.
– Co się z nim stało?
– Został zawieszony w prawach członka Rady Piętnastu i timouchoi wszczęli postępowanie w celu usunięcia go.
– Wniesiono oskarżenie o przestępstwo?
– Nie! Było znacznie gorzej. On stracił wszystkie pieniądze, nie rozumiesz? W Massilii nic nie jest większym skandalem. Co liczy się najbardziej dla Rzymianina?
– Chyba jego godność.
– No, to sobie wyobraź Rzymianina odartego z całej godności, a może coś zrozumiesz. Bez fortuny człowiek jest tu niczym. Mieć bogactwo i je stracić, to się może przytrafić tylko najgorszym z ludzi, komuś tak nikczemnemu, że nie podobał się bogom. Takiego człowieka trzeba odtrącić, gardzić nim, opluwać go.
– Co się więc stało z twoim ojcem?
– Mamy w Massilii pewne prawo. Wyobrażam sobie, że zostało uchwalone właśnie dla takich jak on. Samobójstwo jest zabronione, a na rodzinę samobójcy nakłada się karę… chyba że wcześniej poprosi on Radę o pozwolenie.
– Pozwolenie na odebranie sobie życia?
– Tak. Mój ojciec złożył taką prośbę. Wielka Rada podeszła do niej jak do kolejnego zwykłego interesu. Oszczędziło im to zakłopotania z powodu konieczności wydalenia go. Zgody udzielono jednogłośnie. Byli nawet tacy uprzejmi, że dostarczyli mu dawkę cykuty. On jednak jej nie zażył.
– Nie?
– Wybrał trudniejszą drogę. Spójrz tam, gdzie ląd styka się z morzem; widzisz tę skalną iglicę wyrastającą z muru miejskiego? Jest tak masywna, że musieli ją ominąć, budując fortyfikacje.
Skała była zupełnie naga, jej szczyt bielał na tle błękitu nieba.
– Widzę.
– Jej oficjalna nazwa to Skała Ofiarna. Czasem ludzie mówią o niej Skała Samobójców. Jeśli jesteś dość zwinny, możesz się na nią wspiąć ze szczytu muru. A ktoś w naprawdę dobrej kondycji może wdrapać się na nią od samej podstawy, wcale nie korzystając z muru. Nie jest taka stroma, jak się wydaje, i daje sporo punktów oparcia. Kiedy już jednak dotrzesz na szczyt, jest to przerażające miejsce. Widok znad krawędzi przyprawia o zawrót głowy: długa, pionowa ściana opadająca wprost w morze. Kiedy wiatr wieje w plecy, ledwo można się tam utrzymać.
– I twój ojciec stamtąd skoczył?
– Pamiętam tamten ranek wyraźnie. Dzień wcześniej jego prośba została przyjęta. Ubrał się na czarno i wyszedł z domu bez słowa. Moja matka płakała i rwała włosy z głowy, ale nie próbowała iść za nim. Wiedziałem, dokąd zmierza. Wyszedłem na dach i patrzyłem. Widziałem, jak dotarł do podstawy skały. Zebrał się tam spory tłum, by obserwować, jak się wspina. Z mojego miejsca wydawał się taki mały… czarna figurka pełznąca po białej skale. Kiedy dotarł na szczyt, nie zawahał się. Nawet się nie zatrzymał. Przekroczył krawędź i zniknął. W jednej chwili tam był, w następnej już go nie widziałem. Matka patrzyła z okna pode mną. Kiedy zniknął, krzyknęła.
– Straszne – powiedziałem. Z wieloletniego przyzwyczajenia przesiewałem w myślach niejasne szczegóły opowiadania. – Co się stało z cykutą?
Ledwo zadałem to pytanie, a już sam się domyśliłem.
– Na drugi dzień wierzyciele przybyli, by nas wyrzucić z domu. Matka nigdy by tego nie zniosła. Znaleźli ją w łóżku, leżącą spokojnie jak we śnie. Złamała prawo, wypijając cykutę przeznaczoną dla ojca. Na dodatek zmieszała ją z winem, a kobietom prawo kategorycznie zabrania jego picia. Nikomu jednak nie zależało, by ją o cokolwiek oskarżać. Nie było już nic do skonfiskowania ani nikogo do ukarania poza mną. Myślę, że według nich zostałem już dostatecznie ukarany za grzechy moich rodziców. – Westchnął głęboko. – Czasami mam jej za złe, że ze mną nie została. Jemu zresztą też. Ale nie mogę ich obwiniać. Ich życie straciło sens.