– Jaki był potem twój los?
– Przez jakiś czas przekazywali mnie sobie z niechęcią krewni, ale dla wszystkich byłem przeklęty. Nie chcieli mnie w swoich domach z obawy, by przekleństwo nie dosięgło ich samych. Na pierwszą oznakę kłopotów… pożar w kuchni, choroba dziecka, niepowodzenie w interesach… wyrzucali mnie, aż w końcu zabrakło mi krewnych. Rozglądałem się za pracą. Mój ojciec zapewnił mi dobrych nauczycieli. Znałem filozofię, matematykę, łacinę. Wiedziałem zapewne więcej o interesach, niż mi się wydawało, mimochodem ucząc się od ojca. Jednak nikt z timouchoi nie chciał mnie zatrudnić. Myślałbyś, że któryś z tych wygnanych Rzymian, którzy co chwila zjawiają się w Massilii, znalazłby dla mnie zajęcie, ale i oni nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego, bojąc się zadrzeć z Radą. Od czasu do czasu udawało mi się popracować jako najzwyklejszy robotnik. Nie jest to łatwe dla wolnego człowieka. Zbyt wielu jest wszędzie niewolników, którzy wykonają taką samą pracę za darmo. Nie mogę powiedzieć, by mi się powiodło w jakiejkolwiek dziedzinie poza utrzymaniem się przy życiu. Były lata, że i to ledwo mi się udawało. Nosiłem wyrzucone przez innych łachmany, jadłem ich odpadki. Przełknąłem wstyd i zacząłem żebrać. Przez długi czas nie miałem dachu nad głową. Słońce i wiatr wyprawiły mi skórę jak garbarze; nawet mi się to przydało, bo twarda skóra dobrze mi służyła, kiedy ludzie w rodzaju starego Kalamitosa okładali mnie laską, nazywając włóczęgą, ladaco, pasożytem, synem wyklętego ojca i bezbożnej matki.
– Czy ten Kalamitos należy do Rady?
– Na Artemidę, nie! Żaden z tej bandy staruchów nie jest bogaty. To rówieśnicy mojego ojca, którzy nigdy wiele nie znaczyli. Kiedy byłem chłopcem, wszyscy oni płonęli z ambicji i zazdrości wobec mojego ojca, a już zwłaszcza Kalamitos. Kiedy ojciec umarł, sprawiało im wielką przyjemność napawanie się moim nieszczęściem i wyładowywanie na mnie swoich żalów. Nie ma większej pociechy dla nędzników niż to, że mogą gardzić kimś jeszcze nędzniejszym od siebie.
Słońce już stało nisko i wiatr zaczął się wzmagać. Otaczające nas drzewa drżały i falowały pod jego podmuchem, a ich cienie powoli się wydłużały.
– Straszna historia – powiedziałem cicho.
– Po prostu prawdziwa.
– Opisałeś Skałę Ofiarną tak dobrze… musiałeś chyba sam się na nią wspiąć.
– I to kilkakrotnie. Za pierwszym razem z ciekawości. Chciałem zobaczyć to, co widział mój ojciec, poznać miejsce, gdzie zakończył życie.
– A potem?
– Aby pójść w jego ślady, kiedy chwila wydawała się odpowiednia. Nigdy jednak nie usłyszałem zewu.
– Zewu?
– Nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć. Za każdym razem, kiedy tam właziłem, byłem zdecydowany skoczyć. Co miałoby mnie trzymać na tym podłym świecie? Kiedy jednak docierałem na szczyt, coś było nie tak. Może spodziewałem się usłyszeć głosy ojca i matki, ale nigdy się to nie zdarzyło. Teraz jednak… już tak niedługo…
– Co miał na myśli Kalamitos, nazywając cię Ofiarowanym?
Hieronimus uśmiechnął się gorzko.
– To jeszcze jedna z naszych uroczych tradycji. W czasach wielkich nieszczęść, jak zaraza, głód czy wojna, kapłani Artemidy wybierają kogoś na ofiarę. Oczywiście musi to zatwierdzić Wielka Rada. Najlepiej, by to było najnędzniejsze stworzenie, jakie mogą znaleźć, jakieś żałosne zero, na którym nikomu nie zależy. Któż zaś lepiej się do tego nadaje, jak nie sierota po samobójcach, istota najniższa z najniższych, irytujący żebrak z rynku, którego każdy by się rad pozbyć? Jest trochę ceremonii; xoanon Artemidy unosi się na chmurach kadzidlanego dymu, kapłani zawodzą pieśni i tak dalej. Ofiarę ubiera się na zielono, a twarz zasłania się zielonym woalem. Bogini nie życzy sobie jej widoku. Kapłani potem oprowadzają wybranego w procesji przez miasto, ludzie zbierają się na ulicach ubrani na czarno jak na pogrzebie, kobiety lamentują, ale na końcu drogi nie czeka grób, tylko wspaniały dom specjalnie przygotowany na jego przybycie. Niewolnicy go kąpią i namaszczają oliwą, po czym ubierają w najlepsze szaty w tym właśnie odcieniu zieleni. To jest kolor Ofiarowanego. Kolejni niewolnicy usługują mu przy stole, pojąc drogim winem i karmiąc najrozmaitszymi przysmakami. Może się swobodnie poruszać po mieście, ma też do dyspozycji piękną lektykę, oczywiście zieloną. Jedyny problem w tym, że właściwie mógłby od razu położyć się w grobie. Nikt nie będzie z nim rozmawiał, a nawet na niego nie spojrzy. Nawet przydzieleni mu niewolnicy będą odwracać wzrok i odzywać się tylko wtedy, gdy trzeba. Wszystkie te luksusy i przywileje to tylko pozory, fałsz. Ofiarowany i żyje, i nie żyje. Nurza się we wszelkich fizycznych przyjemnościach, ale czuje się coraz bardziej samotny, coraz bardziej… nierzeczywisty. Rzekłbyś, niewidzialny. Cóż, może tego właśnie należy się spodziewać. Przez cały ten czas, jeśli wierzyć kapłanom Artemidy, w jakiś mistyczny sposób owa osoba przejmuje na siebie grzechy całego miasta. No, z czymś takim każdy czułby się raczej nieswojo, prawda?
– I czym się to wszystko kończy?
– Ach, jakiś ty niecierpliwy! Lepiej machnąć ręką na przyszłość i żyć obecną chwilą. Ale skoro już zapytałeś… Nie wiem, jak to kapłani określają, ale podejrzewam, że ma tu coś do powiedzenia Rada Piętnastu… W odpowiednim momencie, kiedy już wszystkie grzechy uczepiły się rozpieszczonej, wzdętej, nasyconej osoby Ofiarowanego, nadchodzi czas na inną ceremonię. Znów zapachnie kadzidłem, zabrzmią pieśni, ludzie ubiorą się na czarno, kobiety zapłaczą i zacznie się procesja. Tym razem jednak skończy się… tam. – Wskazał palcem na sterczącą skalną iglicę. – Na Skale Ofiarnej, albo też Samobójców. Nazwa chyba nie ma znaczenia. Tam się zaczęła moja nędza i tam też się zakończy. – Wypuścił z płuc długie westchnienie, a potem się lekko uśmiechnął. – Na pewno się zastanawiasz, mój przyjacielu, czemu cię o nic nie pytam, dlaczego nie wykazuję najmniejszego zaciekawienia dwoma Rzymianami, którzy ni stąd, ni zowąd wynurzyli się z tej fosy wewnętrznej. Odpowiem ci: nie obchodzi mnie, kim jesteście i skąd się tu wzięliście. Nie obchodzi mnie, czy waszym zadaniem jest zamordowanie pierwszego timouchosa, czy też chcecie sprzedać tajemnice Cezara tej zbieraninie rzymskich wygnańców, których morze wyrzuca na massylski brzeg. Po prostu cieszę się waszym towarzystwem! Nie wyobrażasz sobie, Gordianusie, ile dla mnie znaczy to, że siedzę sobie na tarasie u schyłku dnia, dzieląc ten wspaniały widok i to wspaniałe wino z innym człowiekiem, rozkoszując się kulturalną rozmową. Nie czuję się już taki samotny i niewidzialny. Przez chwilę mam wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę, nie jest tylko oszustwem.
Byłem wyczerpany przeżyciami dnia, a opowiadanie Ofiarowanego wyprowadziło mnie z równowagi. Zerknąłem na Dawusa, który pochrapywał beztrosko, i poczułem ukłucie zazdrości. Podczas naszej rozmowy słońce zdążyło wśliznąć się za horyzont. Nadchodził zmrok. Granica nieba i morza rozmyła się i zatarła, tu i ówdzie plamy srebrzystego światła tańczyły na powierzchni wody. Bliżej nas cienie stawały się głębsze. Od nagrzanych kamiennych płyt tarasu biło jeszcze ciepło dnia, ale gdzieś z wierzchołków drzew spadały już chłodniejsze podmuchy.
– Co to jest? – szepnął nagle Hieronimus, pochylając się naprzód. – Tam, na skale!
Nie wiadomo skąd na zwróconej ku nam ścianie Skały Ofiarnej, mniej więcej w połowie jej wysokości, pojawiły się dwie ludzkie sylwetki. Obie się wspinały; jedna miała znaczną przewagę, ale druga systematycznie ją doganiała.
– Czyżby to była kobieta?
Hieronimus mówił o pierwszej osobie, odzianej w obszerny ciemny płaszcz, który łopocząc na wietrze, odsłaniał coś, co musiało być kobiecą suknią. Jej ruchy były niepewne i niezdarne, jakby była osłabiona czy zdezorientowana. To wahanie pozwalało drugiemu, bo był to z pewnością mężczyzna, szybko się do niej zbliżać. Miał na sobie żołnierską zbroję, ale bez hełmu. Jego ciemne włosy były krótko przystrzyżone, a obnażone ręce i nogi wydawały się ciemne na tle białej skały i jego powiewającej niebieskiej peleryny.