– Nazywa się Gordianus Poszukiwacz. To rzymski obywatel. Poznaliśmy się niedawno. – Domicjusz zmrużył powieki i wpatrywał się we mnie jak w odwróconą do góry nogami mapę.
– Lojalny wobec Cezara czy Pompejusza? – Apollonides patrzył na mnie raczej jak na nieznanego zwierza. Jego pytanie zabrzmiało jak: „Dziki czy oswojony?”
– To bardzo dobre pytanie – odrzekł Domicjusz.
– A jak on się znalazł w mieście?
– To też dobre pytanie.
Teraz obaj patrzyli na mnie jednakowo. Złożyłem dłonie przed sobą i powiedziałem powoli:
– Nie chciałbym zmieniać tematu, ale właśnie byliśmy świadkami czegoś bardzo niepokojącego. O… tam. – Pokazałem na Skałę Ofiarną.
– O czym ty mówisz? – Spojrzenie Apollonidesa było godne Meduzy. – Odpowiadaj na pytanie! Jak się dostałeś do miasta?
– Kobieta i mężczyzna… sądząc po ubiorze, żołnierz… przed chwilą wspięli się na tę skalną iglicę. My trzej siedzieliśmy tutaj i ich obserwowaliśmy. Jedno z nich skoczyło ze skały, drugie uciekło z powrotem na dół.
To zwróciło jego uwagę.
– Co? Ktoś skoczył ze Skały Ofiarnej?
– Kobieta.
– Nikomu nie wolno wchodzić na tę skałę. A samobójstwo bez zezwolenia jest w Massilii surowo zabronione!
– Pewnie podobnie jak morderstwo – zauważyłem.
– Co takiego?
– On ją zepchnął! – wyjaśnił za mnie Dawus.
– Właściwie to zdania na ten temat są podzielone – dodałem.
Apollonides mierzył nas spojrzeniem spod zmrużonych powiek, a potem kiwnął na jednego z żołnierzy.
– Ty tam, zabierz kilku ludzi i idźcie do Skały Ofiarnej. Nie ważcie się postawić na niej stopy, ale zbadajcie dokładnie cały teren dookoła. Szukajcie oznak świadczących, że ktoś mógł się na nią wspiąć. Popytajcie ludzi, dowiedzcie się, czy ktokolwiek widział mężczyznę i kobietę wchodzących na górę.
– Kobieta miała na sobie ciemny płaszcz – pospieszyłem z dodatkowymi informacjami. – Mężczyzna był w zbroi, ale bez hełmu. Miał jasnoniebieską pelerynę… podobną do twojej, timouchosie.
– Jeden z moich oficerów? – Apollonides był wyraźnie zaszokowany. – Nie wierzę ci. Wymyśliłeś tę historyjkę, żeby uniknąć odpowiedzi na moje pytania!
– Nie, timouchosie.
– Pierwszy timouchosie! – poprawił mnie z naciskiem.
Jego czerwona twarz ostro kontrastowała z jasnym błękitem płaszcza. Miałem przed sobą wyczerpanego człowieka po ciężkim dniu, któremu nie pozostał choćby okruch cierpliwości.
– Oczywiście, pierwszy timouchosie. Pytałeś, jak się tu znaleźliśmy. Otóż ludzie Treboniusza wykopali tunel pod murem. Miał mieć wyjście niedaleko głównej bramy…
– Wiedziałem! – Apollonides uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Mówiłem ci, Domicjuszu, że ten taran dziś rano miał nas tylko zmylić. Treboniusz dobrze wie, że nie da rady zburzyć murów Massilii taką zabawką. Podczas gdy nasza uwaga była obrócona na jego wieżę, chciał posłać tunelem mniejszy oddział i opanować bramę. Czy to chciałeś powiedzieć, Gordianusie?
– Ni mniej, ni więcej, pierwszy timouchosie.
– Ten wir, o którym mi meldowano, i spadek poziomu wody w fosie wewnętrznej… Widzisz, Domicjuszu? A ty mówiłeś, że to musiał być tylko przeciek, powstały wskutek błędu w naszej konstrukcji!
Tym razem Domicjusz się zaczerwienił.
– Nie jestem budowniczym! Zasugerowałem tylko taką możliwość.
– Tymczasem było tak, jak ja myślałem. Treboniusz przez cały czas planował podkop. Wiedziałem o tym! Dlatego właśnie wykopałem tę fosę i napompowałem do niej wody, aby zniweczyć tę próbę. I co? Zadziałało! Powiedz mi, że mam rację, Gordianusie.
Uśmiechnął się do mnie promiennie. Stałem się nagle jego przyjacielem, przynoszącym dobre wieści.
Poczułem, że gardło mam ściśnięte. Z trudem przełknąłem ślinę.
– W tunelu było pełno żołnierzy. Czekali na chwilę, kiedy saperzy przekopią się na wylot, by rzucić się do ataku. Trwało to długie godziny. Słyszeliśmy huk taranu bijącego w mur… – Spuściłem głowę. – I nagle tunel został zalany. Wał wodny runął do środka, znosząc wszystko na swej drodze.
– Doskonale! – zakrzyknął Apollonides. – Wszyscy ci żołnierze spłukani tunelem jak szczury w rzymskim ścieku!
Domicjusz skrzywił się na te słowa, ale nie odezwał się ani słowem.
– A ty, Poszukiwaczu? Jak udało ci się przeżyć?
– Mój zięć wciągnął mnie do pustej przestrzeni, jaka się utworzyła w stropie. Odczekaliśmy, aż woda się uspokoi, i wypłynęliśmy na zewnątrz. O ile wiem, tylko my ocaleliśmy.
– Bogowie muszą cię lubić, Poszukiwaczu. – Apollonides spojrzał z ukosa na Hieronimusa. – Nic dziwnego, że ten nędznik was zgarnął do siebie. Myśli, że przyniesiecie mu szczęście.
– Nie masz prawa tu przebywać! – krzyknął nagle Hieronimus. – Dom Ofiarowanego jest święty! Twoja obecność to świętokradztwo, Apollonidesie!
– Ty głupcze! Nie wiesz, co mówisz. Ja mam prawo wejść do każdego domu, w którym mogą się chronić wrogowie Massilii. – Apollonides znów wbił we mnie wzrok. – Czy z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia, Gordianusie? Co robiłeś w tym tunelu z ludźmi Treboniusza, jeśli nie brałeś udziału w zbrojnej napaści na miasto?
– Popatrz na mnie, pierwszy timouchosie – odparłem. – Jestem starym człowiekiem. Jaki ze mnie żołnierz? Nie stoję po niczyjej stronie, podobnie jak mój zięć Dawus. Przyjechaliśmy tu z Rzymu drogą lądową. W obozie Treboniusza spędziliśmy jedną noc. Chciałem przedostać się do miasta i znalazłem na to sposób. Przebraliśmy się w skradziony rynsztunek i wśliznęliśmy między żołnierzy wyznaczonych do ataku. Treboniusz nic o tym nie wie. Byłby wściekły, gdyby się dowiedział. Moje interesy w Massilii nie mają nic wspólnego z wojną ani polityką. To sprawa osobista.
– A cóż to za sprawa?
– Mój syn, Meto, był ostatnio widziany właśnie tutaj. – Rzuciłem Domicjuszowi spojrzenie z ukosa, ale nie zareagował. – Przyjechałem go odnaleźć.
– Zaginiony syn? – Ta idea zdawała się trafiać Apollonidesowi do przekonania. – Co o tym sądzisz, Domicjuszu? Ty znasz tego człowieka.
– Nie aż tak dobrze.
– Prokonsulu… – powiedziałem, zwracając się do Domicjusza w oficjalny sposób, wiedziałem bowiem, jak jest czuły na tym punkcie. Uważał, że to on, a nie Cezar, jest legalnie mianowanym przez senat namiestnikiem Galii. – Gdyby był tutaj Cycero, ręczyłby za mnie. Obydwaj siedzieliśmy przy jego stole w Formiach i spaliśmy pod jego dachem. Wiesz, że kiedyś nazwał mnie najuczciwszym człowiekiem w Rzymie?
Cytat był dokładny. Nie widziałem potrzeby dodawać, że nie był w zamierzeniu autora komplementem. Domicjusz podniósł dumnie głowę i rzekł:
– Przejmuję odpowiedzialność za tych dwóch, Apollonidesie.
– Jesteś tego pewien?
– Tak. – Domicjusz zawahał się zaledwie przez mgnienie oka.
– Dobrze, sprawa załatwiona. – Massylczyk ziewnął, ukazując zęby trzonowe godne hipopotama znad Nilu. – Na Hypnosa, ależ jestem zmęczony! Czy ten paskudny dzień nigdy się nie skończy? Miałem nadzieję na chwilę spokoju, ale teraz muszę iść sprawdzić, czy fosa jeszcze trzyma wodę.
Odwrócił się do wyjścia. Kilku żołnierzy wypadło z szeregu i ruszyło przed nim na schody. Po paru krokach zatrzymał się i obejrzał.
– Ach, Gordianusie, jeżeli twoja opowieść jest prawdziwa, to zrobiłeś Treboniuszowi niezły kawał, przenikając do jego oddziału specjalnego i wychodząc żywy z potopu. Nam też się udała taka sztuka. Wiesz, co się stało z jego słynnym taranem? Złowiliśmy go. Moim ludziom udało się w końcu zarzucić na jego głowicę pętlę i podciągnąć go do góry. I bardzo dobrze… całe to dudnienie grało mi na nerwach. Trzeba było widzieć ich reakcję! Treboniusz stał ze swymi oficerami i inżynierami na wzgórzu, z którego zawsze nas obserwują. Byli wściekli! Ten taran będzie wspaniałym trofeum. Kto wie, może kiedy przełamiemy oblężenie i przepędzimy Treboniusza, ustawię go na cokole na placu rynkowym… – Odwrócił się i ruszył ku schodom.