Niesamowitość otoczenia podziałała na mnie niemal paraliżująco. Wszechobecny półmrok zdawał się tu rozrzedzać, a świątynka jaśniała czerwonawym odblaskiem, jak gdyby blady marmur się nagle zarumienił.
– Teściu, ja znam to miejsce! – Dawus z wrażenia aż sapnął.
– Skąd możesz je znać? Ze snu?
– Nie, z tawerny. To musi być miejsce, o którym on śpiewał.
– Kto?
– Ten wędrowny pieśniarz. Ty poszedłeś spać, ale ja zostałem, by go posłuchać. Śpiewał o tej winnicy.
– Jak brzmiały słowa?
– Dawno temu jacyś Grecy przypłynęli w te strony, omijając Italię i Sycylię. Założyli miasto i nazwali je Massilią. Galowie z początku powitali ich przyjaźnie, ale potem zaczęły się niesnaski, potyczki, a wreszcie wojna. Jedna z bitew rozegrała się w wąskiej dolince, gdzie Massylczycy złapali Galów w pułapkę i wyrżnęli ich tysiącami. Krew, która wsiąkła w ziemię, uczyniła ją tak żyzną, że w jedną noc wykiełkowała tu winorośl. Z kości poległych zbudowano płot, a Galowie po dziś dzień śpiewają pieśni o tej masakrze. Przez cały dzień gwizdałem tę właśnie melodię, a teraz się tu znaleźliśmy!
– A ta świątynia?
– O niej nic nie było. Pewnie Massylczycy zbudowali ją później.
– Zajrzymy do niej? Może ofiara dla miejscowego bóstwa pomoże nam znaleźć wyjście z tego przeklętego miejsca…
Zsiedliśmy z koni i uwiązaliśmy je do osadzonych w obeliskach żelaznych pierścieni, po czym ruszyliśmy dróżką ku budowli. Wokół nas winne krzewy poruszały się na wietrze. Niebo nad nami miało kolor morskiej głębi, przełamany różowymi i żółtymi pasmami. Dotarliśmy do schodów i spojrzeliśmy w górę. Attykę pokrywały płaskorzeźby, ale farba na nich tak wyblakła, że trudno było w tym świetle rozróżnić szczegóły. Drzwi z brązu zastygły uchylone na zaśniedziałych zawiasach, pozostawiając wąską szczelinę; musiałem prześliznąć się przez nią bokiem, aby wejść do środka. Dawus z racji swoich rozmiarów miał z tym nieco więcej kłopotu, ale i jemu się udało.
Mimo że w kopule wycięte były niewielkie okna, w świątyni panowała ciemność, w której ginęły jej ściany. Miałem wrażenie, że znalazłem się w mrocznej czeluści bez granic. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do tych warunków, moją uwagę przykuł stojący pośrodku cokół, na którym coś ustawiono… jakiś niewyraźny, nieznany kształt. Wytężyłem wzrok i postąpiłem o krok bliżej.
Czyjaś ręka schwyciła mnie za ramię. Usłyszałem świst wyciąganego z pochwy sztyletu. Wzdrygnąłem się zaskoczony, ale natychmiast poczułem na uchu ciepły oddech. To był tylko Dawus.
– Co jest na tym cokole? – szepnął. – Człowiek czy…
Nie dziwiłem się jego niepewności. Bezkształtna postać w niczym nie przypominała wyprostowanej figury boga. Mógł to być człowiek na czworakach, obserwujący każdy nasz ruch. Mogła to być sama Gorgona. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi różne niesamowite obrazy.
W świątyni dał się nagle słyszeć jakiś dźwięk… parsknięcie? Syk? Nerwowy chichot? Dobiegał od strony wejścia. Odwróciłem się błyskawicznie, ale ujrzałem tylko niewyraźną sylwetkę. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę dwugłowego potwora o patykowatych odnóżach. W końcu dotarło do mnie, co to za dźwięk: był to z trudem wstrzymywany śmiech, a głowy należały do dwóch mężczyzn. Sądząc po połyskujących hełmach i kolczugach, a zwłaszcza mieczach, musieli to być żołnierze. Stali ściśnięci w przejściu i chichotali.
Dawus wysunął się przede mnie, ściskając miecz w ręku, ale pociągnąłem go z powrotem w tył. Jeden z obcych przemówił:
– Ładna, co?
– Kto… – Zająknąłem się. – Co…
– Posłuchaj tylko, Marku, ten stary mówi po łacinie! – Żołnierz był wyraźnie zdziwiony. – Nie jesteście więc Galami albo Massylczykami, którym udało się wyśliznąć z saka?
Wziąłem głęboki oddech i wyprostowałem się, zanim odrzekłem:
– Jestem rzymskim obywatelem. Nazywam się Gordianus.
Żołnierze przestali chichotać i odsunęli się od siebie.
– A ten duży to kto? Twój niewolnik?
– To mój zięć. A kim wy jesteście?
Jeden z żołnierzy naparł barkiem na drzwi i odchylił je jeszcze trochę. Od zgrzytu zawiasów aż mi zęby zadzwoniły. Jego towarzysz, który prowadził z nami ten dialog, założył ręce na piersi i rzekł z wyższością:
– Jesteśmy żołnierzami Cezara. To my tu jesteśmy od zadawania pytań. Czy to ci nie wystarczy, obywatelu Gordianusie?
– To zależy. Znajomość waszych nazwisk mogłaby mi się przydać, kiedy następnym razem będę rozmawiał z Gajuszem Juliuszem.
Ich twarze były prawie niewidoczne, ale po ciszy, która nastąpiła po moich słowach, domyśliłem się, że ich zaskoczyłem. Wiedziałem, nad czym się zastanawiają: czy naprawdę znam ich imperatora wystarczająco dobrze, by zwracać się do niego po imieniu? W końcu mogłem blefować… albo i nie. Kiedy świat wywrócony jest do góry nogami przez wojnę domową, niełatwo właściwie ocenić nieznajomego spotkanego w dziwnym miejscu… a z pewnością nie ma zbyt wiele miejsc dziwniejszych niż ta winnica i świątynia. W końcu żołnierz odchrząknął i rzekł:
– Obywatelu Gordianusie, zacznijmy od tego, że ten twój zięć odłoży broń.
Skinąłem głową Dawusowi, który z ociąganiem wsunął miecz z powrotem do pochwy.
– On go nie wyciągnął na was – zapewniłem, oglądając się przez ramię na ustawione na cokole dziwadło. Teraz, kiedy przez drzwi wpadało więcej światła, zarysy figury były wyraźniejsze, choć wciąż zagadkowe.
– Ach, przestraszył się jej? – Żołnierz prychnął wzgardliwie. – Nie ma się co bać, to tylko Artemida.
Zmarszczyłem brwi i baczniej przyjrzałem się posągowi.
– Artemida jest boginią łowów i dzikich ostępów – zauważyłem. – Zawsze ma z sobą łuk i biegnie z jeleniem. Jest też piękna.
– W takim razie Massylczycy mają dziwne pojęcie o pięknie, bo to naprawdę jest świątynia Artemidy, a to… coś na cokole, czymkolwiek to jest, przedstawia samą boginię. Uwierzyłbyś, że oni przytaszczyli to aż z Jonii, kiedy wyruszali stamtąd przed pięciuset laty? Było to, zanim jeszcze Romulus i Remus ssali wilczycę, w każdym razie według tutejszych.
– Chcesz mi wmówić, że wyrzeźbił to Grek? Nie mogę w to uwierzyć.
– Wyrzeźbił? Czy ja coś mówiłem o rzeźbieniu? Nikt tego nie zrobił, spadło to wprost z nieba, ciągnąc za sobą smugę ognia i dymu, jak twierdzą Massylczycy. Kapłani oświadczyli, że to właśnie Artemida. No, jeśli spojrzeć na to pod pewnym kątem… – Pokręcił głową. – Tak czy owak Massylczycy czczą Artemidę ponad inne bóstwa, a ta tutaj należy wyłącznie do nich. Rzeźbią w drzewie miniaturowe kopie tego czegoś i trzymają w domach, tak jak u Rzymian stoją posągi Hermesa czy Apolla.
Spoglądając na tę figurę z ukosa, dopatrzyłem się w końcu formy, jaką można by od biedy uznać za kobiecą. Były tam pełne, zwisające piersi… i to bynajmniej nie tylko dwie… oraz wydęty brzuch. Ktokolwiek ją stworzył, nie wykazał się nawet cieniem wyrafinowania, a choćby znajomości rzemiosła. Wyobrażenie bogini było grubo ciosane, prymitywne.
– Skąd to wszystko wiesz? – spytałem.
Żołnierz dumnie wypiął pierś.
– A wiem, ja i mój towarzysz Marek, bo zostaliśmy tu postawieni na posterunku. Na czas oblężenia mamy pilnować tej winnicy i świątyni przed rabusiami i bandytami… chociaż nie wyobrażam sobie, co można by stąd ukraść, a sam widzisz, jak Massylczycy zapuścili to miejsce. Ale Cezar nie życzy sobie, aby po zakończeniu oblężenia Pompejusz czy ktokolwiek inny mógł mu zarzucić, że nie okazał szacunku miejscowym świątyniom. Cezar szanuje wszystkich bogów… nawet kamienie, co spadły z nieba.