Rozdział IX
Droga do domu Milona wiodła przez dzielnicę dużych, eleganckich domów. Ku memu zdumieniu niejeden z nich był pokryty strzechą – dobitny znak, że nie jesteśmy w Rzymie, gdzie nawet biedota ma nad głowami gliniane dachówki. Księżyc świecił tak jasno, że obywaliśmy się bez pochodni. Odgłos marszowego kroku ochrony Domicjusza był jedynym słyszalnym dźwiękiem w okolicy. Wąskie uliczki Massilii, niemal puste za dnia, wieczorem były wręcz jak wymarłe.
– Obowiązuje stan wyjątkowy – wyjaśnił Domicjusz. – Wydano ścisły zakaz opuszczania domów po zmierzchu. Wolno to robić tylko tym, którzy wykonują zadania służbowe. Każdego innego podejrzewa się o złe zamiary.
– Na przykład o szpiegostwo? – spytałem.
– Raczej o kradzież albo czarnorynkowe interesy. – Domicjusz parsknął pogardliwie. – Największy strach budzi teraz w Apollonidesie nie Treboniusz ze swymi tunelami i taranami, ale głód i zaraza. Już odczuwamy braki w zaopatrzeniu, a dopóki trwa blokada, sytuacja może się tylko pogarszać. Jeżeli ludziom głód zanadto dokuczy, gotowi włamać się do miejskich spichrzów. A wtedy odkryją, jak źle sprawy się mają naprawdę. Rada boi się buntu.
– Władze nie zgromadziły dostatecznej ilości zboża na wypadek oblężenia?
– Och, ilość nie stanowi problemu. Spichrze są pełne ziarna, ale połowę zniszczyła pleśń. Zapasy awaryjne muszą być wymieniane co jakiś czas. W większości miast robi się to z zasady co trzy lata. Apollonides zaś nawet nie umie powiedzieć, kiedy po raz ostatni je uzupełniono! Rada Piętnastu uważała to za zbędną rozrzutność. Teraz to sknerstwo się na nich mści, a ja zmuszony byłem ograniczyć moim ludziom racje o połowę.
Pamiętałem, że Domicjusz opuścił Italię z sześcioma milionami sesterców, sumą wystarczającą na dotarcie do Massilii i wystawienie całej armii galijskich najemników, a jeszcze sporo by mu zostało. Jednak żadne skarby nie nakarmią wojska, jeśli nie ma gdzie kupić za nie żywności.
– Nie zrozum mnie źle – kontynuował. – Apollonides to dobry człowiek, nie jest też złym wodzem. Wie wszystko, co można wiedzieć o okrętach i machinach bojowych. Ale jak wszyscy Massylczycy jest w głębi ducha kupcem, nieustannie liczy i szuka zysku. Ci Grecy są sprytni, ale brak im szerszych horyzontów. Nie są podobni do nas, Rzymian. Nie ma w nich ognia, nie widzą świata jako całości. Nigdy nie będą niczym więcej, jak tylko drobnymi graczami w wielkiej grze.
– Czy Apollonides ma dzieci? – spytałem, przypominając sobie, jak nagle złagodniał, kiedy wyjaśniłem, że przybyłem do Massilii w poszukiwaniu syna.
– Naturalnie. Nikt nie może wejść w skład timouchoi, jeśli nie posiada potomstwa.
– Ach, tak. Ofiarowany mi to wyjaśniał.
– Jednak w wypadku Apollonidesa jest to raczej delikatna sprawa. Sam zobaczysz. A właściwie… nie zobaczysz. – Domicjusz uśmiechnął się, jakby powiedział dobry dowcip.
– Nie rozumiem.
– Ma on tylko jedno dziecko, córkę imieniem Cydimacha. Jej brzydota jest legendarna. No, to coś więcej niż zwykła brzydota. Ona jest wręcz potworem. Okropieństwo. Urodziła się z zajęczą wargą i zdeformowaną twarzą, wyglądającą jak bryłka nadtopionego wosku. Jest ślepa na jedno oko i ma garb na plecach.
– Takim dzieciom na ogół dyskretnie pozwala się umrzeć przy porodzie – zauważyłem.
– To prawda. Ale żona Apollonidesa już dwa razy poroniła, a jemu bardzo zależało na zostaniu członkiem Rady, do tego zaś potrzebował potomstwa. I tak Cydimacha przeżyła, a Apollonides został wybrany do Rady przy pierwszym nadarzającym się wakacie.
– I już nie miał więcej dzieci?
– Nie. Niektórzy mówią, że poród spowodował u jego żony bezpłodność, inni zaś twierdzą, że sam Apollonides bał się spłodzić kolejnego potwora. W każdym razie jego żona umarła przed kilkoma laty, a on nie ożenił się powtórnie. Podobno prawdziwie kocha swą córkę pomimo jej ułomności.
– Widziałeś ją?
– Apollonides jej nie ukrywa. Dziewczyna rzadko wychodzi z domu, ale siada do stołu z gośćmi. Kryje twarz za woalem i rzadko się odzywa, a kiedy to robi, jej głos jest zniekształcony, zapewne z powodu tej zajęczej wargi. Przypadkiem widziałem jednak jej twarz. Przechodziłem przez ich ogród, a Cydimacha stała przy krzaku róży i uniosła woal, by powąchać kwiaty. Był to widok, od którego serce może człowiekowi stanąć.
– Albo się złamać.
– Nie, Poszukiwaczu! – Domicjusz się roześmiał. – Serca łamie piękno, nie szpetota. Powiem ci jedno: już nigdy nie chciałbym jej zobaczyć. Nie wiem, które z nas było bardziej zdenerwowane. Dziewczyna uciekła w popłochu, a ja zrobiłem to samo. – Pokręcił głową. – Kto by pomyślał, że to stworzenie kiedykolwiek znajdzie męża?
– Ona jest zamężna?
– Wesele odbyło się tuż przed moim przybyciem do Massilii. Młodzieniec nazywa się Zeno i jest przeciwieństwem swej żony. Jest po prostu niebywale przystojny. Nie, żebym gustował w chłopcach… chociaż, gdybym miał wybierać między Zenonem a Cydimachą… – Znów się roześmiał. – Są tacy, którzy twierdzą, że to małżeństwo z miłości, ale ja kładę to na karb szczególnego poczucia humoru Massylczyków. Zeno pochodzi ze skromnej, ale szanowanej rodziny. Oczywiście ożenił się z nią dla pieniędzy i pozycji. To jest jego droga do zostania timouchosem… jeśli potrafi zapłodnić Cydimachę.
– Apollonides jest zadowolony z zięcia?
– Nie sądzę, aby wielu młodzieńców z perspektywami chciało zalecać się do potwora, nawet gdy oznaczałoby to szansę wejścia do rodziny pierwszego timouchosa. – Domicjusz wzruszył ramionami. – W każdym razie ten mariaż jakoś się sprawdza. Zeno i Cydimacha co dzień zasiadają do wieczerzy po prawicy Apollonidesa. Młody człowiek traktuje ją z wielkim szacunkiem. Czasami rozmawiają ze sobą po cichu i nawet się śmieją. Gdybym nie wiedział, co kryje ten woal, mógłbym sądzić, że są tak samo w sobie zakochani jak każda inna młoda para.
U Milona drzwi otworzyła nam galijska niewolnica o jasnych włosach splecionych w warkocz, odziana nader skąpo nawet jak na taki ciepły wieczór. Po grecku mówiła słabo i z okropnym akcentem, ale było oczywiste, że jej pan nie kupił jej dla talentu lingwistycznego. Zapraszając naszą trójkę do westybulu, chichotała bezustannie. Jedyne światło pochodziło z trzymanej przez nią lampy oliwnej; poza domem Ofiarowanego paliwo było równie skąpo wydzielane jak jedzenie. Oliwa była podłej jakości, lampa skwierczała i dymiła, ale przynajmniej ostra woń dymu pomagała ukryć odór nie mytych ciał, jakim przesiąknięte było wnętrze domu. Zamiast pobiec po swego pana, dziewczyna po prostu się odwróciła i zawołała go.
– Spodziewałem się, że drzwi otworzy nam ochroniarz – szepnąłem do Domicjusza. – Pamiętam, że Milo zabrał ze sobą spory oddział gladiatorów, udając się na wygnanie.
Domicjusz skinął głową.
– Odnajął większość swych ludzi Massylczykom jako zaciężnych żołnierzy. Zatrzymał sobie tylko jednego czy dwóch do ochrony. Muszą gdzieś tu być, pewnie równie pijani jak ich pan. Obawiam się, że nasz drogi Milo trochę się opuścił. Byłoby pewnie inaczej, gdyby Fausta towarzyszyła mu na wygnaniu. – Mówił o żonie Milona, córce dawno zmarłego dyktatora Sulli. – Ona przynajmniej dopilnowałaby pozorów. Ale Milo pozostawiony sam sobie…
Przerwało mu pojawienie się wilka, o którym mowa. Gospodarz przyczłapał do westybulu z lampą w jednej ręce i ze srebrnym pucharem wina w drugiej, bosy i w przepasce biodrowej jedynie.
Minęły trzy lata, odkąd widziałem Tytusa Anniusza Milona po raz ostatni. Było to w Rzymie podczas jego procesu o zamordowanie przywódcy konkurencyjnej bandy, Klodiusza. Wbrew radom jego obrońcy, Cycerona, Milo nie podporządkował się odwiecznej tradycji nakazującej oskarżonemu stawać przed sądem zaniedbanemu i w łachmanach. Duma nie pozwalała mu żebrać o współczucie. Arogancki do końca, ku rozdrażnieniu swych przeciwników pojawił się na rozprawie nienagannie wyszykowany.