Выбрать главу

Rozdział XI

Nie pamiętam, jak i którędy wróciliśmy skąpanymi w księżycowej poświacie ulicami Massilii do domu Ofiarowanego. Hieronimus tylko rzucił na mnie okiem i skinął poważnie głową, mówiąc cicho: „Ach, złe wiadomości, co?” Bez zbędnych słów zaprowadził nas do pokoju, gdzie stały przygotowane dwa łóżka. Byłem pewien, że z takim zamętem w głowie nie mam co marzyć o zaśnięciu. Sen jednak przyszedł sam, szybki i głęboki, jak gdyby ktoś podał mi narkotyk. Śniłem; katapulty miotały pociski, płonące ciała spadały z wież oblężniczych. Gdzieś z boku Witruwiusz beztrosko rozwodził się nad zaletami rozmaitych narzędzi do zadawania śmierci. Nagle przerwał mu zakapturzony wróżbita, który pociągnął go za rękaw i szepnął do ucha: „Powiedz Rzymianinowi, że nic tu po nim”. Minął nas żołnierz w błękitnym płaszczu, lekko utykający, który wkrótce zniknął w wielkiej dziurze w ziemi. Wziąłem Dawusa za rękę i powiedziałem mu, że musimy iść jego śladem. Okazało się, że dziura prowadzi wprost do Hadesu. Ujrzałem pozbawioną tułowia głowę lewitującą pośród gejzerów pary i języków ognia, z kikutem szyi pokrytym zakrzepłą krwią. „Katylina!” – krzyknąłem. Głowa błysnęła ironicznym uśmiechem i zniknęła. Z kłębów mgły wychynęła okutana w opończę postać, odrzuciła woal skrywający jej głowę i ujrzałem przed sobą potwornie zniekształcony xoanon ze świątyni Artemidy, cudem ożywiony. „Ożeń się ze mną” – powiedział. Odskoczyłem, przejęty zgrozą. Nagle cały Hades zalała woda. Płomienie zasyczały i zgasły, prąd niósł ludzkie zwłoki, a po chwili wszystko ogarnęła nieprzenikniona ciemność. Woda wciąż się podnosiła; wziąłem oddech i poczułem w krtani i nozdrzach palący dotyk soli. Odczułem zarazem ulgę i strach, pomieszane z ogromnym smutkiem, który zdawał się mnie miażdżyć jak wielki głaz. Czy śniłem o własnej, czy o Metona śmierci? Obudziłem się z myślą, że nawet w snach mój syn nie chce mi się pokazać. Nagle zorientowałem się, że nade mną stoi Dawus z zatroskaną miną, dotykając lekko mego ramienia.

– Gdzie jesteśmy? – spytałem. Słowa zabrzmiały jak rozpaczliwe łapanie oddechu. Musiałem szlochać przez sen.

– W domu Ofiarowanego, w Massilii.

Zamrugałem kilka razy i kiwnąłem głową.

– Która jest godzina?

– Po zmierzchu.

– Przecież było już po zmierzchu, kiedy kładliśmy się spać.

– Przespałeś cały dzień. Było ci to potrzebne.

Usiadłem na łóżku i jęknąłem. Wszystkie stawy miałem jak zardzewiałe, bolał mnie każdy mięsień. Wyczerpująca podróż, dramat w zalanym tunelu i objawienia poprzedniego wieczoru wyssały ze mnie wszystkie siły. Czułem się pusty jak trzcina.

– Musisz być głodny – stwierdził Dawus.

– Nie jestem.

– To prześpij się jeszcze.

– Niemożliwe! – zaprzeczyłem, przypominając sobie senne koszmary.

Tyle tylko pamiętałem z minionego dnia, kiedy znów się obudziłem następnego ranka.

Gdybym nie wiedział, że jesteśmy w samym środku oblężonego i zablokowanego od strony morza miasta, zagrożonego głodem i zarazą, nigdy bym się tego nie domyślił, widząc śniadanie, jakie nam podano. Dostaliśmy zbożową polewkę osłodzoną miodem i cząstkami granatu, do tego daktyle nadziewane pastą migdałową i tyle świeżych fig, ile mogliśmy jeszcze zmieścić w żołądkach. Wypoczęty i najedzony, rozsiadłem się samotnie na tarasie na dachu i z wolna zaczęło do mnie docierać, w jakie kłopoty wpakowałem i siebie, i Dawusa. Od chwili, kiedy przeczytałem tajemniczy list donoszący o śmierci Metona, myślałem tylko o konieczności przyjazdu do Massilii i wykrycia prawdy, ani przez chwilę nie zastanawiając się co dalej. Zakładałem, że zastanę syna żywego, a w najgorszym razie dowiem się, że zniknął. Tymczasem anonimowa wiadomość się sprawdziła. Meto nie żyje, a jego zwłoki zaginęły. Nie miałem już nic do roboty w Massilii, ale za sprawą własnego uporu i pomysłowości byłem w niej zamknięty jak w pułapce. Czy to w tym celu bogowie mnie ocalili, kiedy woda zalała tunel? Dziękowałem im wtedy z całej duszy, zapominając, że to oni zawsze śmieją się ostatni.

W Rzymie mógłbym przynajmniej dzielić żal z Bethesdą, Dianą i moim starszym synem Ekonem, a stały rytm miejskiego życia dałby mi trochę zapomnienia. W Massilii nie miałem żadnego zajęcia poza rozpamiętywaniem tragedii. Nie miałem tu przyjaciół. Milo na dobrą sprawę był mordercą mojego syna. Domicjusz gardził mną, a ja nim. Apollonides ignorował mnie jako niegodnego uwagi. Tylko Hieronimus był dla mnie niezwykle gościnny, ale nad jego głową wisiała czarna chmura śmierci, co tylko pogłębiało moją depresję. Czułem się tak samo, jak musiał się czuć niejeden rzymski wygnaniec żyjący w tym mieście: bezsilny, pozbawiony nadziei, odcięty od wszystkiego, co czyni życie wartym zachodu. Nawet gdyby Hieronimus bez końca użyczał mi dachu nad głową i miejsca przy swym suto zastawionym stole, jak mógłbym dalej żyć w takim stanie ducha, godzina po godzinie, dzień po dniu?

Przez głowę przebiegały mi rozliczne pretensje do samego siebie i całego świata. Winiłem siebie za pomysł wyprawy do Massilii. Przeklinałem Milona za zastawienie pułapki, która zabiła Metona. Synowi wyrzucałem, że zgodził się podjąć tak niebezpieczną misję, Cezara zaś obciążałem winą za niezliczone grzechy: za uwiedzenie Metona (w każdym tego słowa znaczeniu, jeśli wierzyć plotkom), za posłanie go z idiotycznym, ale śmiertelnie niebezpiecznym zadaniem, a nawet za samo przekroczenie Rubikonu. Jakiej trzeba próżności, by uwierzyć, że własne przeznaczenie zaćmi wszystko inne, że cały świat został stworzony po to, by drżeć w cieniu jednego człowieka! Ile nieszczęść już spowodował? Ilu jeszcze synów rzymskich rodzin zginie, zanim on uzna, że zrobił swoje? Meto kochał tego człowieka i oddał za niego życie. Już za to tylko nienawidziłem Gajusza Juliusza Cezara.

Wystarczyło, bym przymknął oczy, a Meto stawał przede mną jak żywy. I to nie w jednej postaci; widziałem go jako małego chłopca w domu Krassusa w Bajach, gdzie się urodził jako niewolnik i gdzie po raz pierwszy go spotkałem; kroczącego dumnie, a zarazem niepewnie przez Forum Romanum w dniu szesnastych urodzin, kiedy po raz pierwszy nałożył męską togę; na nowo przeżywałem wstrząs, jakim był dla mnie jego widok w żołnierskiej zbroi, w namiocie Katyliny przed bitwą pod Pistorią. Był inteligentnym, pięknym i wesołym dzieckiem, zawsze skorym do śmiechu. Wyrósł na silnego, przystojnego młodzieńca, dumnego ze swych ran i blizn. Za każdym razem, kiedy wracał do domu po kolejnej kampanii w Galii, witałem go z radością i ze strachem, szczęśliwy, że żyje, przejęty obawą, że ujrzę go okaleczonego. Bogowie jednak uznali za stosowne strzec go i przeprowadzać bezpiecznie przez wszystkie bitwy… do tej pory.

Cichy głos gdzieś w mojej głowie szeptał: „Ale ciała Metona nigdy nie odnaleziono… może jeszcze żyje… jakimś cudem… gdzieś…” Nie chciałem tego słuchać. Takie rojenia były zwykłą oznaką słabości i mogły prowadzić tylko do rozczarowania i jeszcze większego cierpienia. I tak zataczałem w myślach krąg za kręgiem, od żalu do gniewu, od słodko-gorzkich wspomnień do zwątpienia, od złudnych nadziei do twardego, zimnego rozumowania i znów do żalu, niczego nie rozwiązując i nie osiągając spokoju. Siedziałem na tarasie Ofiarowanego, godzinami wpatrując się w odległą Skałę Ofiarną i bezduszne, niewzruszone morze.

Tak minął dzień lub dwa, a może trzy czy cztery, czy jeszcze więcej. Ten czas zatarł się w mej pamięci. I Dawus, i Hieronimus nie zakłócali na ogół mojej samotności. Od czasu do czasu podawano mi posiłek, który zapewne zjadałem. Każdego wieczoru słudzy przygotowywali mi łóżko i chyba w nim spałem. Czułem się otępiały i nieobecny, równie bezcielesny jak widziana we śnie głowa Katyliny.