Выбрать главу

– Doprawdy? Wszystko, co pamiętam, to wiele zgiełku, zamieszania, krzyków i morze krwi.

I strach, dodałem w duchu. Nigdy nie zaznałem takiego strachu jak wtedy, gdy rzymskie oddziały wysłane przeciwko Katylinie zaczęły okrążać nas pod tym miasteczkiem w północnej Italii. Byłem tam, w niedopasowanej zbroi, z mieczem w ręku, z jednej tylko przyczyny: mój syn, gnany krewkim entuzjazmem szesnastolatka, zdecydował się złączyć swój los z losem nieszczęsnego przywódcy przegranej sprawy, a skoro nie mogłem mu tego wyperswadować, byłem zdecydowany zginąć wraz z nim. Okazało się jednak, że to Meto mnie ocalił, opuszczając pole bitwy, aby wywlec mnie nieprzytomnego w bezpieczne miejsce; w ten sposób tylko my dwaj ze wszystkich żołnierzy Katyliny przeżyliśmy tę masakrę. Następnego dnia w obozie zwycięzców ujrzałem głowę Katyliny zatkniętą na tyce. Był on człowiekiem niezwykle czarującym i dowcipnym, emanującym zaraźliwą zmysłowością. Nic nie mogło dobitniej uzmysłowić mi rozmiarów jego klęski niż ta martwa głowa z otwartymi ustami i pustymi oczami. Wciąż jeszcze widuję ją w nocnych koszmarach. Tak oto zakończyła się batalia, do której prowadził Katylina swoich wyznawców. Tak skończył człowiek, którego ci dwaj ludzie, nie wiadomo dlaczego upierali się zwać Wielkim i Wybawcą.

– Pistoria! – zakrzyknął Publicjusz, wymawiając tę nazwę z namaszczeniem godnym świątyni. – I ty tam byłeś, u boku samego Wybawcy! Słyszałeś jego ostatnie słowa?

– Słyszałem mowę, jaką wygłosił do żołnierzy.

Była cierpka i pełna ironii, wyzuta i ze strachu, i ze złudzeń. Katylina stał w obliczu klęski z szeroko otwartymi oczami, do końca przewrotnie arogancki.

– I byłeś świadkiem jego ostatnich chwil?

– Meto i ja byliśmy niedaleko Katyliny, kiedy zaczęła się bitwa. – Westchnąłem na to wspomnienie. – Wbił drzewce swojego sztandaru w ziemię i tam walczył do końca. Widziałem, jak sztandar pada…

– Orzeł samego Mariusza! – Publicjusz aż sapnął z wrażenia. – Powierzony został Katylinie na przechowanie dla przyszłego wybawcy!

Obaj mężczyźni wznieśli ręce i zaczęli skandować:

– Orli sztandar! Orli sztandar!

– Taak… – mruknąłem. Zaczynałem czuć się coraz bardziej nieswoj o w towarzystwie tych dwóch żarliwych wyznawców nieżyjącego bohatera. – Skoro byliście tak oddanymi stronnikami Katyliny, dlaczego i wy nie znaleźliście się pod Pistorią?

Tak jak skandowali unisono, tak jednocześnie się zarumienili. Publicjusz odchrząknął i rzekł:

– My i jeszcze kilku innych przybyliśmy do Massilii przed Katyliną, aby mu przygotować tu grunt. Niemal do samego końca zamierzał on uciec właśnie tutaj, by później triumfalnie powrócić do Rzymu. Ostatecznie jednak, niestety, nie mógł opuścić kraju i ludu, który chciał wybawić od tyranii senatu. Katylina przedłożył męczeństwo nad wygnanie. Wydał Rzymowi bój pod Pistorią i tam padł. To nam, garstce jego zwolenników w Massilii, przypadło w udziale podtrzymywać pamięć o nim.

– A także płomień jego marzenia – dodał Minucjusz.

– A teraz bogowie przywiedli tu ciebie, Gordianusie Poszukiwaczu. I ciebie, i twojego syna! To może być tylko znak, że wiara, którą żyliśmy przez te wszystkie lata, jest prawdziwa, że bogowie spojrzeli na nas i dali nam swe błogosławieństwo.

– Mój syn… Skąd wiedzieliście, że tu był?

– On sam nas odszukał. Przyszedł oczywiście potajemnie. Kiedy wyjawił nam, kim jest…

– Nie kto inny, lecz sam Meto, który walczył u boku Katyliny pod Pistorią, który z Cezarem przekroczył Rubikon!

– Nie mogliśmy w to uwierzyć. Był to znak, ma się rozumieć. Znak łaski bogów…

– Jakiej łaski, ty głupcze! – warknąłem. – Mój syn nie żyje!

Zapadło pełne skrępowania milczenie. Moi dwaj goście popatrzyli na siebie z ukosa, nie odzywając się, ale dając sobie jakieś znaki ruchami brwi i strojąc miny, jakby wiedli nad czymś niemą dysputę. Wreszcie Publicjusz wystąpił naprzód i ujął mnie za rękę, zwisającą bezwładnie u boku.

– Chodź z nami, Gordianusie. Mamy ci coś do pokazania. I do powiedzenia.

– Powiedzcie mi więc tu i teraz.

Pokręcił z powagą głową.

– Nie, nie tutaj. – Rzucił okiem na Hieronimusa i szepnął: – To miejsce jest nieodpowiednie. – Miał na myśli: „nieczyste”, z uwagi na osobę Ofiarowanego. – Chodź, Gordianusie. Musisz to zobaczyć i wysłuchać, co chcemy ci powiedzieć.

Przełknąłem z wysiłkiem ślinę. Odwiedziny galijskiego kupca odwróciły moją uwagę; zagadka, jaką mi przedstawił, sprawiła, że otrząsnąłem się na chwilę z własnego nieszczęścia. To, co usłyszałem od tych dwóch spóźnionych wyznawców Katyliny, cisnęło mnie znów w żałosną przeszłość i w jeszcze bardziej nieszczęśliwą teraźniejszość. Cóż mogli mi istotnego pokazać? Co powiedzieć, o czym sam się dotąd nie dowiedziałem? Spojrzałem na Dawusa, który spostrzegł moje niezdecydowanie i skomentował je wzruszeniem ramion, jakby mówiąc „Dlaczego nie? Co mamy do stracenia, teściu, utknąwszy tu, na końcu świata?”

– Niech będzie – powiedziałem głośno. – Pójdziemy z Dawusem z wami.

– A dokąd to zabieracie moich gości? – wtrącił się Hieronimus, któremu obaj Rzymianie równie mało przypadli do gustu jak mnie.

– To musi pozostać tajemnicą, Ofiarowany. – Publicjusz zadarł nos.

– Ale ja jestem ich gospodarzem, dlatego mam obowiązek dbać o ich bezpieczeństwo. Zanim opuszczą mój dom, musisz powiedzieć mi, dokąd się udajecie.

Publicjusz i Minucjusz naradzali się przez chwilę szeptem, w końcu ten pierwszy odwrócił się do nas i rzekł:

– Chyba nic się nie stanie, jak powiem to tobie. – Pogardliwie zaakcentował ostatnie słowo. – Zabieramy Gordianusa do domu Gajusza Werresa.

Werres! To nazwisko było synonimem korupcji, bezgranicznej chciwości, zdzierstw i najgorszego rodzaju błędów w rządzeniu. Idąc za naszymi dwoma przewodnikami przez ulice Massilii, zastanawiałem się, co też może łączyć te dwie zbłąkane owieczki z trzody Katyliny z tym najbardziej osławionym z rzymskich wygnańców.

To Cycero był oskarżycielem Gajusza Werresa na procesie, który odbył się z górą dwadzieścia lat temu. Chodziło o poważny skandal, dzięki któremu słynny orator wysunął się na pozycję najznamienitszego adwokata w Rzymie, a który złamał karierę Werresa i zmusił go do ucieczki do Massilii, zanim jeszcze sąd mógł wydać potępiający go wyrok. Oskarżono go o grabież i ucisk ludu Sycylii podczas jego trzyletniej kadencji jako namiestnika tej wyspiarskiej prowincji. Rzymscy namiestnicy zawsze słynęli z wyzysku powierzonych sobie terytoriów i napełniania własnych trzosów kosztem ludów, którymi zarządzali, podczas gdy senat, którego członkowie jak jeden mąż żyją nadzieją, że któregoś pięknego dnia będą mogli robić to samo, patrzył na to przez palce. Jak daleko musiał się posunąć Gajusz Werres, świadczy już to, że postawiono go za to przed sądem.

Według Cycerona, który również był urzędnikiem administracji państwowej na Sycylii, Werres nie tylko łupił miejscową ludność i grabił skarbce tamtejszych miejscowości, ale na dodatek praktycznie ogołocił wyspę ze wszelkich dzieł sztuki. Jego zachłanny apetyt na nie graniczył z manią. Uwielbiał zwłaszcza wykonane techniką enkaustyczną obrazy na drewnie, po części dlatego, że łatwo je było transportować, i pieczołowicie zgromadził kolekcję najpiękniejszych dzieł, jakie mógł wydrzeć z każdego obiektu publicznego i z każdego prywatnego zbioru na Sycylii. Największą jednak jego pasją były posągi. Przed jego przybyciem każdy rynek, nawet w najuboższym miasteczku, zdobiła bądź to statua jakiegoś miejscowego bohatera, bądź figura szczególnie czczonego bóstwa. Po nastaniu rządów Werresa wszystkie cokoły opustoszały… z wyjątkiem tych miejscowości, w których zmusił on lokalne władze do postawienia jego własnych posągów, każąc im za ten „przywilej” płacić niewyobrażalne sumy. Ktokolwiek ośmielił się mu sprzeciwić, był bezlitośnie karany. Poczynania Werresa bardziej przypominały piracką napaść niż działanie zarządcy prowincji.