Выбрать главу

Natychmiast po zakończeniu trzyletniej kadencji i jego powrocie do Rzymu Sycylijczycy zażądali od senatu rekompensaty, a jednocześnie zaczęli szukać sposobu na postawienie przed sądem człowieka, który ich obrabował. Cycero przyjął sprawę i pomimo wszelkich kombinacji i matactw Werresa, a także niechęci senatorów do sądzenia swego kolegi, wyspiarzom udało się dopiąć swego. Dowody zebrane przeciw byłemu namiestnikowi, były tak obciążające, że zmusiły senat do działania. Proces jeszcze trwał, kiedy Werres zdecydował się raczej uciec z Rzymu, niż stanąć w obliczu wyroku skazującego. Ten koneser sztuki zapoczątkował nową modę, wybierając na miejsce schronienia Massilię; w ciągu dwudziestu lat politycznego chaosu, jaki potem nastąpił, w jego ślady szła fala za falą rzymskich wygnańców.

Wiedziałem naturalnie, kim jest Gajusz Werres – któż z Rzymian tego nie wie? – ale nigdy nie widziałem go na oczy. Wiedziałem też, że mieszka w Massilii, lecz nigdy mi przez myśl nie przeszło, że nasze ścieżki się skrzyżują. Ale też od chwili kiedy wynurzyliśmy się z zalanego tunelu, nie wydarzyło się nic przewidywalnego lub oczekiwanego. Coraz częściej miałem wrażenie, że Massilia to jakiś obcy świat, rządzący się własnymi, szczególnymi zasadami logiki, do których, chcąc nie chcąc, muszę się dostosować.

Dom Werresa stał w pobliżu willi Hieronimusa, gdzieś po drodze do domu Milona. Ograniczona murami Massilia jest niewielkim miastem, więc i modna wśród prominentnych osobistości dzielnica nie była rozległa. Sam jednak dom zadziwił mnie przepychem. W Rzymie myśli się, że banici żyją w nędzy i ruinie, a przynajmniej w skromnych warunkach. Okazało się jednak, że posiadłość Werresa jest jeszcze bardziej ostentacyjnie bogata niż Ofiarowanego. Jej malowana na żółto i różowo fasada z obramowanym kolumnami wejściem przyciągała wzrok. Niewolnik wpuścił nas od razu; moi katylinarczycy najwyraźniej byli tu częstymi gośćmi. Westybul był wyłożony żółtym marmurem, pociętym skręconymi czerwonymi żyłkami i, jak w każdym rzymskim domu, miał w ścianach nisze, w których stały popiersia przodków gospodarza. Tak mi się w każdym razie zdawało na pierwszy rzut oka. Kiedy jednak moje oczy przyzwyczaiły się do panującego tu półmroku, stwierdziłem, że nie są to bynajmniej podobizny antenatów Werresa, chyba że chciałby on wywodzić swe pochodzenie od Peryklesa, Ajschylosa i Homera. W zarezerwowanych dla świętych rodowych pamiątek niszach stały eksponaty z jego kolekcji posągów!

Niewolnik poprowadził nas w głąb willi. Obrazy i rzeźby były dosłownie wszędzie. Wiele malowideł wisiało na ścianach, ale sporo ich stało wciśniętych za cokoły posągów, a gdzieniegdzie po prostu leżały w stosach. Jednak mimo swej liczby obrazy, nawet te najżywsze i najbarwniejsze – portrety, sceny bukoliczne, ilustracje do Iliady czy Odysei, erotyki – ginęły gdzieś w tle. W willi dominowały rzeźby. Stały nie tylko w ściennych niszach czy w zwykłych miejscach przed kolumnadami lub pod łukami; w niektórych komnatach całe dziesiątki, a może i setki posągów stłoczone były tak, że pozostawało między nimi tylko wąskie przejście. Nie mogłem się dopatrzyć żadnej celowości w ich ustawieniu: Diana z napiętym łukiem wbijała łokieć w nos jakiegoś anonimowego sycylijskiego notabla, mierząc grotem wprost w głowę stojącego o parę stóp Jowisza, którego surowe spojrzenie skierowane było na dwa naturalnej wielkości marmurowe jelenie wspinające się na tylne nogi. Dom był duży, a pokoje przestronne, ale nie był to pałac; takie nagromadzenie dzieł sztuki wymagałoby zaś właśnie królewskiego pałacu, aby je właściwie wyeksponować. Krocząc tak przez korytarze i kolejne pokoje, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że trafiłem na wielkie, tłoczne, ale złowrogo milczące przyjęcie, na które sproszono przedziwną mieszaninę gości z marmuru i brązu: bogów i zwierzęta, umierających Galów i baraszkujących satyrów, nagich efebów i dawno zmarłych poetów. Takie traktowanie dzieł sztuki, a zwłaszcza podobizn bogów, bez szacunku dla ich wyjątkowej siły i niepowtarzalności było niemal świętokradztwem. Zadrżałem.

– Po cóż, na Hades, mnie tu przyprowadziłeś? – szepnąłem do Publicjusza.

– Zaraz sam zobaczysz – odszepnął.

W końcu dotarliśmy do położonego pośrodku domu ogrodu. Z ławki podniósł się na powitanie mężczyzna niezwykłej tuszy, ubrany w czerwoną tunikę. Jego idealnie okrągłą głowę okalał pierścień białych włosów. Spomiędzy fałd tłuszczu na szyi wyglądał sznur drobnych perełek i lapisowych paciorków. Na palcach nieznajomego połyskiwały liczne złote i srebrne sygnety, wśród których dostrzegłem coś, co wyglądało na żelazny pierścień rzymskiego obywatela. Werres nie miał prawa go nosić. Wyrok sądu pozbawił go obywatelstwa.

– Publicjuszu! Minucjuszu! Jak miło was znowu widzieć! Witajcie w moich progach.

– Przysięgam na Artemidę, on jest za każdym razem coraz grubszy – mruknął Publicjusz pod nosem, po czym rzekł już głośniej: – Gajuszu Werresie! Jak uprzejmy jesteś, przyjmując nas w swym domu. Przyprowadzamy z sobą dwóch gości, którzy dopiero co przybyli z Rzymu.

– Ach, Rzym… – Ptasie oczka Werresa zabłysły. – Tak bliski, a zarazem taki daleki! Ale któregoś dnia…

– Tak, któregoś dnia… – podchwycił tęsknie Publicjusz. – I kto wie, czy ten dzień nie jest już bliski, przy takim obrocie spraw. Świat wywrócił się do góry nogami.

– I wytrząsnął z siebie tych dwóch – wszedł mu w słowo Werres, mierząc mnie i Dawusa badawczym spojrzeniem.

– Ach, tak! Pozwól, że ich przedstawię. Gajuszu Werresie, to jest Gordianus, zwany Poszukiwaczem – Publicjusz wskazał na mnie i dodał przyciszonym głosem: – ojciec Metona.

Jeśli spodziewał się, że to wywrze wrażenie na Werresie, to się rozczarował. Gospodarz obejrzał mnie od stóp do głów, jakby oceniał oferowany mu przedmiot. Ta niegrzeczność była niemal przyjemna po służalczej przymilności obu katylinarczyków.

– Kiedy ostatni raz byłem w Rzymie, uważano cię za gończego psa Cycerona – burknął, wypluwając imię oratora niczym przekleństwo.

– Możliwe – odparłem, mierząc go zimnym spojrzeniem. – Jednak już dawno tam nie byłeś, Gajuszu Werresie. W każdym razie nie miałem nic wspólnego z twoim procesem.

Werres skwitował to niewyraźnym mruknięciem. Obrócił uwagę na Dawusa i uniósł brwi.

– A ten wielkolud?

– To mój zięć Dawus.

Werres założył ręce na piersi i pociągnął się za fałdę na szyi.

– Model wart samego Myrona – orzekł. – Chciałbym go zobaczyć nago. Ale w jakiej postaci? Jest za dorosły na Merkurego. Rysy ma za mało inteligentne, by uchodzić za Apolla, nie dość szorstkie jak na Wulkana ani wystarczająco zmęczone, by zrobić z niego Herkulesa, choć może kiedyś… Nie, już wiem! Dać mu hełm i miecz, a byłby z niego Mars. Tak, zwłaszcza z tą gniewną miną…

Biorąc malującą się na twarzy Dawusa konsternację za oznakę złości, Publicjusz wtrącił szybko:

– Gordianus i Dawus przybyli do miasta zaledwie parę dni temu. Był to dzień, w którym taran…

– Tak, tak, wiem – przerwał mu Werres. – Do tej pory każdy w Massilii słyszał już tę historię. Dwaj Rzymianie przepłynęli przez zalaną szczurzą norę i zostali złowieni przez Ofiarowanego, który ich teraz tuczy… choć po co, nikt nie ma pojęcia, skoro on sam któregoś dnia stanie się głównym daniem.