– Bezbożnik z ciebie, co? – spytałem.
Wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu.
– Modlę się, kiedy trzeba. Przed bitwą do Marsa, przed grą w kości do Wenus. Poza tym wątpię, aby bogowie poświęcali mi wiele uwagi.
Ośmieliłem się dotknąć dziwacznego posągu. Zrobiony był z ciemnego, nakrapianego kamienia, lśniącego i gładkiego, gdzieniegdzie tylko szorstkiego i porowatego. Podczas jazdy przez dolinę zwidywały mi się przeróżne fantomy, twory światła i cienia, ale żaden nie był równie dziwny.
– Ten kamień z nieba ma swoją nazwę – podsunął żołnierz. – Trzeba jednak być Grekiem, żeby ją wymówić. Dla Rzymianina to…
– Xoanon.
Głos dobiegł gdzieś z wnętrza świątyni. Dziwne słowo… jeśli to w ogóle było słowo, a nie kichnięcie czy kaszlnięcie… rozległo się w zamkniętej przestrzeni donośnym echem. Żołnierze byli tym równie zaskoczeni jak ja.
Z cienia wysunęła się zakapturzona postać. Ten człowiek musiał już tu być, kiedy weszliśmy z Dawusem, ale go nie dostrzegliśmy w mroku. Przemówił chrapliwym szeptem:
– Kamień z nieba nazywa się xoanon i tak też Massylczycy mówią o rzeźbionych w drewnie podobiznach Artemidy.
Żołnierze odetchnęli z wyraźną ulgą.
– Ach, to tylko ty! – burknął ten rozmowniejszy. – Już myślałem, że… nie wiem co. Nastraszyłeś nas!
– Kim jesteś? – spytałem nieznajomego, nie widząc pod kapturem jego twarzy. – Może kapłanem tej świątyni?
– Kapłanem? – Żołnierz się roześmiał. – Widziałeś kiedyś kapłana w takich łachmanach?
Tajemniczy osobnik nie odezwał się; ominął żołnierza i wyszedł na zewnątrz. Legionista postukał się palcem w czoło, dając mi do zrozumienia, że mamy do czynienia z szaleńcem. Zniżył głos i wyjaśnił:
– Przezwaliśmy go Rabidusem*. Nie, żeby był niebezpieczny, po prostu ma źle w głowie.
– On tu mieszka?
– Kto to wie? Pokazał się w obozie wkrótce po rozpoczęciu oblężenia. Dostaliśmy polecenie z wysokiego szczebla, żeby zostawić go w spokoju. Porusza się swobodnie wszędzie, gdzie chce. Co jakiś czas znika, a potem znowu się pojawia. Nazywają go wróżbitą, choć milczek z niego niesłychany. Dziwak jakich mało, ale nieszkodliwy, jak się zdaje.
– Jest Massylczykiem?
– Niewykluczone. Może też być Galem, a kto wie, czy nie Rzymianinem. Mówi po łacinie, a z pewnością wie niejedno o tutejszych sprawach, jak się przed chwilą przekonaliście. Jak on nazwał ten głaz na cokole? – Żołnierz spróbował powtórzyć to słowo, ale bezskutecznie. – A w ogóle to może stąd wyjdziemy? Robi się tak ciemno, że niedługo będziesz mógł dotknąć swego nosa, a nie zobaczysz dłoni.
Wyszliśmy za żołnierzami ze świątyni. Wróżbita stał za bramą, gdzie teraz uwiązanych było pięć koni.
– A więc, Gordianusie z Rzymu, jaki przywiódł cię tu interes?
– Mój główny interes to w tej chwili opuścić tę dolinę.
– No, z tym nie będzie kłopotu! – Żołnierz się roześmiał. – Razem z Markiem będziemy was eskortować do wyjścia, a nawet dalej: aż do namiotu mojego dowódcy. Skoro jesteś po imieniu z „Gajuszem Juliuszem”, to może będzie ci łatwiej tłumaczyć się przed oficerem. – Rzucił mi spojrzenie spod oka. – Kimkolwiek jesteś, nie będę zaprzeczał, że cieszę się z waszego przybycia. Nudno tutaj, z dala od akcji. Na pewno nie jesteście dwoma rabusiami? Albo szpiegami? Żartuję, żartuję!
Odwiązaliśmy konie, sprawdziliśmy siodła i popręgi. Wróżbita porozmawiał chwilę z żołnierzami, po czym kolega Marka zawołał do mnie przez ramię:
– Rabidus mówi, że chciałby pojechać kawałek z nami. Nie macie chyba nic przeciwko temu?
Popatrzyłem na zakapturzoną postać i wzruszyłem ramionami. Żołnierze poprowadzili nas ku wąskiej szczelinie w skalnej ścianie, która była widoczna tylko z bliska i na wprost. Byłem pewien, że ani ja, ani Dawus nigdy byśmy jej sami nie znaleźli, nawet w biały dzień. Kamienista ścieżka wiodła między pionowymi skałami odległymi od siebie zaledwie na wyciągnięcie ramion. Panował tu niemal tak gęsty mrok jak wewnątrz świątyni. Mój koń zaczął wierzgać, protestując przeciw zmuszaniu go do poruszania się po nierównym terenie w takiej ciemności. W końcu pojawiła się przed nami pionowa kreska bladego światła, a jednocześnie ścieżka zaczęła raptownie opadać. Wynurzyliśmy się ze szczeliny na otwartą przestrzeń, pozostawiając za plecami wyniosłe urwisko wapiennej skały. Przed nami majaczył jednak gęsty las, równie ponury i mroczny jak dolina, z której wyjechaliśmy.
– Jak mamy jechać po nocy przez tę dzicz? – szepnął do mnie Dawus. – Ten las musi się ciągnąć całymi milami!
Zaskoczony usłyszałem tuż obok siebie głos wróżbity. Myślałem, że jest w przedzie z żołnierzami.
– Nic w tej okolicy nie jest tym, czym się wydaje – szepnął chrapliwie. – Nic!
Zanim zdążyłem się odezwać, dwaj legioniści zawrócili konie, ustawiając się po naszych obu stronach i odsuwając wróżbitę na bok. Czyżby naprawdę sądzili, że możemy próbować ucieczki w ten głęboki, ciemny las?
Okazało się jednak, że las nie jest ani taki głęboki, ani ciemny. Przedzieraliśmy się przez mroczny gąszcz zaledwie chwilę, a potem nagle wyjechaliśmy na rozległą przesiekę. Resztki dziennego światła ukazały naszym oczom nie kończące się pole ściętych pni. Las został po prostu wycięty. Żołnierz spostrzegł moje zaskoczenie i zaśmiał się.
– To robota Cezara! – wyjaśnił. – Kiedy Massylczycy odmówili mu otwarcia bram, rzucił tylko okiem na mury miejskie i uznał, że trzeba atakować od strony morza. Tylko że nie mieliśmy okrętów! Cezar zdecydował więc zbudować flotę z dnia na dzień. Do tego jednak potrzeba dużych drzew: cyprysów, jesionów, dębów. Na tej skalistej ziemi nie ma ich za wiele i właśnie dlatego Massylczycy uznali ten las za święty i przez setki lat nigdy go nie tknęli. Mówili, że żyją w nim bogowie, którzy byli tam na długo przed ich przybyciem, tak starzy i skryci w mroku, że nawet Galowie nie znają ich imion. To było dzikie, wilgotne miejsce; ziemia pod stopami miękka jak pył od próchniejącego przez wieki drewna, a w gałęziach drzew wisiały pajęczyny wielkości domów. Massylczycy budowali ołtarze, na których składali nieznanym leśnym bóstwom ofiary z owiec i kóz, drzew zaś nie śmieli tknąć z obawy przed jakąś straszliwą boską zemstą. To jednak nie powstrzymało Cezara. O, nie! „Ściąć te drzewa”, rozkazał, „i zbudować moje okręty!” Niestety, ludzie wyznaczeni do rąbania ulegli czarom. Znieruchomieli, nie mogąc uderzyć toporami. Stali, patrząc po sobie, i drżeli jak uczniaki! Ludzie, którzy palili miasta, rżnęli Galów całymi tysiącami, wypłoszyli z Italii samego Pompejusza, bali się zaatakować las. Cezar był wściekły! Wyrwał topór jednemu z żołnierzy, odepchnął go z drogi i jak nie zacznie walić w największy dąb w okolicy! Wióry tylko śmigały w powietrzu. Stary dąb trzeszczał i jęczał, a Cezar nie spoczął, póki drzewo nie runęło na ziemię. Wtedy wszyscy na wyścigi zaczęli rąbać. Bali się, że Cezar może się rzucić z toporem na nich! – zakończył ze śmiechem.
Skinąłem głową. Mój wierzchowiec był wyraźnie zadowolony, że znalazł się daleko od wąskich kamienistych dolin, i bez trudu wybierał drogę między pniami.
– Ale jeżeli ten las był święty… – zacząłem z powątpiewaniem. – Zdawało mi się, że mówiłeś coś o postanowieniu Cezara, by uszanować święte miejsca Massylczyków.
– Kiedy mu to pasuje! – Żołnierz parsknął z pogardą.
– Czyżby nie bał się świętokradztwa?