Выбрать главу

– Nie widzę w tym sensu. – Dawus wyglądał na głęboko zamyślonego. – Możesz nałożyć woal na którąkolwiek z kobiet i sprawić, że dziecko jej nie pozna. Ale… niekoniecznie. – Uniósł brwi, a w jego oczach pojawił się błysk zadowolenia z własnej przemyślności. – Dziecko może rozpoznać na przykład zapach jej perfum!

– Podejrzewam, Dawusie, że ów woal jest metaforą.

– Paradoks jest epistemologiczną alegorią – wtrącił Hieronimus, ale i to było dla Dawusa greką.

Odchrząknąłem, gotów dyskutować o paradoksie z czystej nudy.

– Skąd wiemy to, co wiemy? – spytałem. – Jak możemy być pewni naszej wiedzy? I co w ogóle znaczy „wiedzieć” lub „znać”? Często mówimy, że „znamy” kogoś, podczas gdy w rzeczywistości oznacza to tylko, że wiemy, jak on wygląda. Naprawdę znać daną rzecz, znać jej istotę, to wiedza zupełnie innego rodzaju.

Hieronimus pokręcił głową.

– Nie o tym jednak mówi ten paradoks. Rzecz w tym, że możesz wiedzieć i zarazem nie wiedzieć. Możesz być jednocześnie w stanie wiedzy i niewiedzy na dany temat.

– Opisałeś tylko stan świadomości większości ludzi względem większości rzeczy przez większość czasu. – Wzruszyłem ramionami.

– Patrzcie tam! – krzyknął nagle Dawus.

Z kierunku Taurois, zza przylądka wypłynął okręt. Po błękitnym proporcu na maszcie od razu poznaliśmy, że to massylska galera. Widzowie wybuchnęli gromkimi wiwatami. Starzy mężczyźni tupali nogami, dzieciaki piszczały radośnie. Kobiety, stojące od tylu godzin na słońcu, mdlały. Chociaż statek był jeszcze za daleko, by dostrzec i docenić te gesty, wielu ludzi zaczęło znów wymachiwać nad głowami, czym kto mógł.

Wiwaty narastały, w miarę jak galera zbliżała się do portu. Nie płynął za nią jednak żaden inny okręt i ludzie stopniowo zaczęli milknąć. Oczywiście jego samotne pojawienie się nie musiało oznaczać nic złego; mógł to być statek wysłany przodem z wiadomością o zwycięstwie. A jednak było coś niepokojącego w sposobie, w jaki żeglował, nie stałym kursem, ale halsując nieregularnie to w lewo, to w prawo. Kiedy podpłynął bliżej, wyraźnie zobaczyliśmy, że poważnie ucierpiał w bitwie. Ostroga na dziobie była rozbita, wielu wioseł brakowało albo zwisały smętnie, złamane przy burcie, tak że ich długi rząd nad linią wodną miał tyle szczerb, ile uśmiech żebraka. Ocalałe wiosła poruszały się nieskładnie, jak gdyby zabrakło dobosza nadającego zgodny rytm. Pokład przedstawiał opłakany widok. Katapulty były przewrócone, część desek połamana, a wszędzie leżały nieruchome ciała. Żeglarze obsługujący żagiel nie machali rękami do gapiów na murze, ale pracowali ze spuszczonymi głowami, nie patrząc do góry. Zwróciłem uwagę na jedną z postaci, oficera w jasnoniebieskiej pelerynie. Stał samotnie na dziobie okrętu, ale zamiast patrzeć przed siebie, odwrócony był tyłem do miasta, jakby nie mógł znieść jego widoku.

Wiwaty ucichły zupełnie i nad portem zaległa ponura cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na przylądek, czekając na pojawienie się następnego statku. Kiedy jednak zauważyliśmy go… a właściwie wiele statków, całą flotyllę płynącą w porządnej formacji… nie był to widok, jakiego ktokolwiek oczekiwał. Płynęły daleko od brzegu, za wyspami, ledwo widoczne z naszego miejsca, pełną prędkością oddalając się na zachód od miejsca bitwy i od Massilii.

– Dawusie, tak się lubisz przechwalać swoim sokolim wzrokiem. Co widzisz? – spytałem, choć znałem odpowiedź.

– To nie są massylskie okręty, bo nie widać błękitnych proporców. – Dawus wytężał wzrok, przysłaniając oczy dłonią przed słonecznym blaskiem. – Nie są to też te z grubsza ciosane galery Cezara. Ale nie mam wątpliwości, że to Rzymianie.

– Ile ich jest?

– Sporo. – Wzruszył ramionami.

– Policz je dokładnie.

Patrzyłem, jak porusza ustami.

– Osiemnaście! – oznajmił w końcu. – Osiemnaście rzymskich galer.

– Tak zwana odsiecz Pompejusza! Wszystkie razem i nienaruszone. Odpływają do Hiszpanii. W ogóle nie wzięły udziału w bitwie! Musiały się czaić w oddali, obserwując i czekając. Gdyby flota massylska okazała się godnym przeciwnikiem dla okrętów Cezara, z pewnością przyłączyłyby się do niej. A to musi oznaczać…

Przerwał mi odgłos tak dziwny, tak przepełniony rozpaczą, że zmroził mi krew w żyłach. Okaleczony statek musiał dobić do nabrzeża i załoga przekazała ponure nowiny oczekującym z niecierpliwością ludziom. Jęk musiał właśnie tam mieć swoje źródło, wśród pierwszych, którzy dowiedzieli się o losach swej floty. Wydali z siebie żałosny skowyt, podchwycony przez następnych i przekazywany coraz dalej, jęk będący nieartykułowaną wieścią, a jednak bardziej druzgocącą, niż mogłyby to wyrazić jakiekolwiek słowa. Rozprzestrzeniał się na całe miasto niczym ogień w lesie, przybierając coraz bardziej na sile. Dotarł do pobożnych w świątyniach i ich rytmiczny śpiew przeszedł raptownie w krzyki i płacz. Dobiegł do oblepiających mury gapiów i szedł ku nam falą rozpaczy tak szybko i namacalnie, że aż się skuliłem, gdy wreszcie załamał się nad nami jak grzywacz na rafie.

Całe miasto złączyło się w tym zbiorowym lamencie. Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś podobnego. Jeśli bogowie mają uszy, to i oni z pewnością musieli to słyszeć, ale z niebios nie nadeszła żadna odpowiedź. Nawet człowiek o twardym sercu może poczuć litość, słysząc beczenie jagnięcia czy skomlenie psa. Czy bogowie aż tak się różnią od śmiertelników, że mogą słuchać krzyku rozpaczy ludnego miasta i nic nie czuć?

Ludzi na murze opanowało jakieś szaleństwo. Kobiety padały na kolana i rwały sobie włosy z głów. Jakiś starzec wspiął się na blanki i rzucił w morze. Coraz więcej głów zaczynało się odwracać w stronę Skały Ofiarnej, wskazywać na Ofiarowanego i wykrzykiwać przekleństwa zbyt szybką i wulgarną greką, abym mógł wszystko zrozumieć.

– Na mnie już pora – mruknął Hieronimus.

Głos miał spokojny, ale zauważyłem, że pobladł. Wcześniej zdjął sandały, by wygodniej usiąść ze skrzyżowanymi nogami; teraz wstał i zaczął je znów nakładać. Nagle syknął z bólu i sięgnął pod stopy. Musiał na coś nadepnąć.

– Ładna rzecz! – powiedział tylko, podniósłszy ów przedmiot, błyszczący w słońcu, na wysokość oczu.

Był to srebrny pierścień z pojedynczym ciemnym, lśniącym kamieniem. Sądząc po małym rozmiarze, należał pewnie do kobiety. Wsunął go do mieszka z nadziewanymi daktylami. Chciałem przyjrzeć się znalezisku bliżej, ale Hieronimusowi wyraźnie się spieszyło. Z dołu dobiegało coraz więcej przekleństw pod jego adresem. Tłum po obu stronach stopniowo zbliżał się do skały.

Okazało się, że droga w dół po skalnej ścianie jest łatwa w porównaniu z tą, którą my się wdrapaliśmy na szczyt. Zejście było zbyt szybkie na moje możliwości, ale ani razu nie czułem takiego niebezpieczeństwa jak wtedy, gdy balansowałem nad przepaścią, ściskając dłoń Dawusa. Zewsząd dochodził nas nieustanny ludzki jęk. W miarę jak się zsuwaliśmy ku ziemi, dobiegał coraz silniejszy i jakby nie z tego świata.

Skała u podnóża stawała się bardziej stroma i musieliśmy dalej schodzić tyłem, pomagając sobie rękami. Kiedy byliśmy już blisko ziemi, obejrzałem się i z ulgą stwierdziłem, że okolica jest wyludniona. Obawiałem się, że rozwścieczony tłum może tu czekać na Ofiarowanego. Ale gdzie jest jego zielona lektyka, którą tu przyjechał? Wyglądało na to, że tragarze uciekli w panice.

I wtedy spostrzegłem kogoś stojącego w cieniu pobliskiego budynku, niemal tracąc na ten widok równowagę. Ścisnąłem Dawusa za ramię.

– Spójrz tam! – szepnąłem. – Widzisz go?

– Gdzie? Kogo?

Była to ta sama zakapturzona postać, którą najpierw spotkaliśmy za miastem, a później w drodze powrotnej z domu Werresa.