– Enkekalymmenas… – szepnąłem. – Zawoalowany.
Postać wysunęła się niepewnie z cienia i ruszyła ku podstawie skały, jakby nam na spotkanie. Uniosła ręce. Przez mgnienie oka zdawało mi się, że zamierza odrzucić kaptur i pokazać twarz. Nagle zesztywniała i obejrzała się przez ramię, po czym rzuciła się biegiem w przeciwną stronę i zniknęła nam z oczu. W chwilę później ujrzałem przyczynę tej ucieczki. Z cienia wyszedł oddziałek żołnierzy, maszerujący wprost ku Skale Ofiarnej. Ich dowódca dał znak, by się zatrzymali, po czym założył ręce na piersi i wbił w nas złe spojrzenie.
– Ofiarowany! Pierwszy timouchos otrzymał meldunki, że widziano cię na Skale Ofiarnej. Bezprawnie wszedłeś w obręb świętego miejsca. Z rozkazu pierwszego timouchosa masz natychmiast je opuścić! To samo dotyczy twoich dwóch towarzyszy.
– Coś podobnego! – odparł Hieronimus, nieco zdyszany i nadąsany.
Skała u podnóża nie była już taka stroma, mógł więc odwrócić się przodem i zejść na ziemię z godnością. Dawus zszedł za nim, zwalniając nieco, by się upewnić, że i ja bezpiecznie znalazłem się na dole.
– No, to zeszliśmy. Skoro więc wykonałeś swoje zadanie, możesz sobie iść – warknął Hieronimus do oficera. – Chyba że przyszedłeś odprowadzić mnie bezpiecznie do domu. Moja lektyka gdzieś zniknęła, a tłum na murach wpada w nieprzyjemny nastrój…
– Przyszedłem cię odprowadzić, ale nie do twojego domu – przerwał mu oficer ze wzgardliwym uśmiechem.
Ironia Hieronimusa nagle się ulotniła. Stojąc za nim, ujrzałem, że drżą mu palce. Zacisnął je w pięści, by to opanować, i zachwiał się lekko, jakby oszołomiony.
Jeśli żołnierze nie mają go eskortować do domu, to dokąd? Massilia utraciła swą flotę, została zdradzona przez Pompejusza. Jej ludność już cierpiała z głodu i chorób, a teraz czekała ją kapitulacja. Miasto jest starsze od Rzymu, swego odwiecznego sprzymierzeńca; starsze nawet od ich wspólnego wroga, Kartaginy. Ale Kartagina została zniszczona, zrównana z ziemią tak dokładnie, że nie pozostał nawet ślad po tym niegdyś wielkim mieście i jego dumnych mieszkańcach. Massilia może podzielić jej los. Do tej pory nadzieja spychała na dalszy plan tę okrutną prawdę, ale teraz już nie było żadnej nadziei. Czyżby nadeszła dla Ofiarowanego chwila, w której wypełni się jego los? Czy kapłani Artemidy uznali, że właśnie teraz, w najczarniejszej godzinie, ma on wziąć na barki wszystkie grzechy nieszczęsnego miasta i unicestwić je wraz z sobą? Czy ci żołnierze mają rozkaz pognać go z powrotem na skałę i zmusić do skoku w przepaść, już nie jako świętokradcę, ale zgodnie z jego przeznaczeniem, podczas gdy cała Massilia będzie go obserwować i przeklinać jego imię?
Wstrzymałem oddech. W końcu oficer przemówił:
– Masz nie wracać do swego domu, Ofiarowany. Zabieram cię natychmiast do pierwszego timouchosa. Mam też rozkaz przyprowadzić tych dwóch. – Zmierzył mnie i Dawusa złowrogim spojrzeniem. – Ruszamy!
Potulnie poszliśmy, gdzie nam kazano. Żołnierze dobyli mieczy i sformowali wokół nas kordon. Ruszyliśmy szybkim tempem ku willi Apollonidesa.
Rozdział XVI
Kiedy przemierzaliśmy massylską agorę, zacząłem w duchu dziękować bogom za naszą zbrojną eskortę. Ulice były zatłoczone. Mężczyźni i kobiety spieszyli w panice we wszystkich kierunkach, potrącając się i przepychając. Hieronimusa rozpoznano natychmiast po zielonych szatach. Wokół nas podniosły się okrzyki: „Ofiarowany! Ofiarowany!”. Z początku Massylczycy zadowalali się obrzucaniem nas obelgami i przekleństwami, wygrażaniem pięściami i pluciem na ziemię. Potem kilku przyczepiło się do nas, biegnąc po bokach, wymachując rękoma i krzycząc coś histerycznie. Ich twarze wykrzywiała nienawiść. W krótkim czasie otoczył nas rozwścieczony tłum. Grupka podżeganych przez ziomków, mężczyzn i kobiet, odważyła się zaatakować maszerujący orszak. Żołnierze odpychali ich brutalnie, ale paru udało się wcisnąć między nich ręce wyciągnięte ku Ofiarowanemu. Nie mogli go dosięgnąć, musieli więc zadowolić się wulgarnymi gestami. Jeden wetknął nawet głowę do środka zwartego szyku i splunął Hieronimusowi w twarz, zanim został odrzucony z powrotem w tłum. Wreszcie dowódca rozkazał swoim ludziom użyć w razie konieczności mieczy. Kiedy kolejny mężczyzna rzucił się na jednego z żołnierzy, błysnęła stal i rozległ się przeraźliwy krzyk. Poczułem na twarzy mokre, ciepłe krople. Przetarłem ją dłonią; przez zakrwawione palce ujrzałem przelotnie rannego, jak pada w tył, wyjąc z bólu i ściskając rozcięte ramię. Po tym zajściu tłum trzymał się od nas z daleka, ale za to poleciały ku nam zaimprowizowane pociski: garście żwiru, kamyki, odłamki bruku i rozbitych dachówek, kawałki drewna, a nawet drobne przedmioty, jak gliniane garnuszki, które rozbijały się z głuchym trzaskiem, lądując na tarczach i hełmach żołnierzy. Ten twardy deszcz stał się wkrótce tak gęsty, że dowódca rozkazał sformować żółwia. W jednej chwili otoczyła nas skorupa z uniesionych tarcz, spomiędzy których wystawały ostrza mieczy. Zrobiło się ciemno. Potrącano mnie ze wszystkich stron, nozdrza wypełnił mi odór żołnierskiego potu. Stukot padających nieustannie na tarcze pocisków przypominał gradową burzę.
– Bezbożni głupcy! Hipokryci! Idioci! – zżymał się Hieronimus, zaciskając pięści. – Osoba Ofiarowanego jest święta! Zróbcie mi coś teraz, a tylko ściągniecie na siebie przekleństwo!
Jego krzyki ginęły w ogólnym hałasie i wyciu tłumu. Na szczęście w końcu dotarliśmy do celu. Dowódca rzucił krótki rozkaz i żołnierze jeszcze bardziej zwarli szyk. Zorientowałem się, że przechodzimy przez jakąś bramę. Po chwili zatrzasnęły się za nami metalowe wrota, tłumiąc dochodzące z zewnątrz krzyki tłumu. Nasza eskorta rozstąpiła się. Stanęliśmy na niewielkim, wysypanym żwirem dziedzińcu. Rozluźniony po tej drodze przez mękę spojrzałem w niebo i przez krótki, osobliwy moment uderzyło mnie jego piękno. Słońce już zaszło i w zenicie panował kolor ciemnoniebieski, niemal granatowy, rozjaśniający się ku horyzontowi poprzez odcienie ultramaryny aż do nieprawdopodobnej pomarańczowej żółci, poprzetykanej cienkimi pasmami zwiewnych chmur podbarwionych krwawą czerwienią zachodu.
Do rzeczywistości przywołał mnie łomot ciskanych w bramę pocisków. Tłum nie miał zamiaru się rozejść. Żołnierze starannie sprawdzili, czy belka ryglująca wrota dobrze spoczywa na swoim miejscu. Ich dowódca, wyraźnie podenerwowany, ruszył schodami na niski ganek eleganckiej willi. Drzwi wejściowe były otwarte, a na progu stał wsparty pod boki Apollonides, mierząc nas surowym spojrzeniem.
– Pierwszy timouchosie! – wyrecytował oficer, salutując. – Jak rozkazałeś, przyprowadziłem Ofiarowanego i tych dwóch, których widziano z nim na Skale Ofiarnej.
– Nie bardzo się z tym spieszyłeś.
– Wybrałem najkrótszą drogę, pierwszy timouchosie. Marsz był jednak… utrudniony.
– Natychmiast rozpędzić ten tłum.
– Pierwszy timouchosie… ten hałas może mylić… Oni nie są tak niebezpieczni. Brak im zupełnie organizacji. Są głośni, ale nie uzbrojeni…
– Tym łatwiej ci będzie ich rozproszyć.
Oficer zacisnął zęby.
– Są podnieceni widokiem Ofiarowanego. Gdyby im dać trochę ochłonąć…
– Natychmiast, powiedziałem! Wezwij łuczników. Rozlej trochę krwi, jeśli będzie trzeba, ale ulice mają być oczyszczone, zrozumiano?
Oficer zasalutował tylko i odwróciwszy się na pięcie, odmaszerował na dziedziniec. Apollonides popatrzył gniewnie na mnie i na Dawusa, po czym wbił wzrok w Hieronimusa, który odwzajemnił mu się ponurym spojrzeniem.
– Masz szczęście, że jeszcze żyjesz – powiedział w końcu.