Выбрать главу

– A czy było świętokradztwem wycięcie starego lasu pełnego pająków i próchna? Nie wiem. Może wróżbita nam powie. Co ty na to, Rabidusie?

Wróżbita trzymał się własnego towarzystwa, jadąc w pewnej odległości od nas. Odwrócił zakapturzoną głowę w stronę żołnierza i rzekł wytężonym, ochrypłym szeptem:

– Wiem, po co ten Rzymianin tu przyjechał.

– Co takiego? – spytał odruchowo zaskoczony żołnierz, ale wnet odzyskał kontenans. – No, to mi powiedz! Oszczędzisz nam trudu przy jego torturowaniu. Żartuję, żartuję! No, wróżbito, gadaj, co wiesz.

– On przybył szukać syna.

Ten dziwny głos, wydobywający się gdzieś spod kaptura, zmroził mi krew w żyłach. Poczułem się, jakby w piersiach załopotały mi skrzydełka. Mimowolnie wyszeptałem imię mojego syna: „Meto!”

Wróżbita ściągnął wodze i zawrócił w miejscu.

– Powiedz Rzymianinowi, żeby wracał do domu. Nie ma tu żadnego interesu. W żaden sposób nie może pomóc swemu synowi.

To powiedziawszy, ruszył stępa tam, skąd przyjechaliśmy, ku ocalałej resztce lasu. Żołnierz się skrzywił i otrząsnął jak zmokły pies.

– Ależ to dziwak! – powiedział. – Całe szczęście, że sobie poszedł.

Dawus pociągnął mnie za rękaw.

– Teściu, ten facet naprawdę musi być wróżbitą. Skąd by inaczej wiedział, że…

Uciszyłem go gniewnym syknięciem. Przez moment chciałem zawrócić konia i gonić zakapturzoną postać, by się przekonać, co jeszcze wie. Zdawałem sobie jednak sprawę, że dwaj żołnierze mimo swego niewątpliwego poczucia humoru nigdy by mi na to nie pozwolili. Byliśmy, przynajmniej tymczasowo, ich więźniami.

Po chwili znaleźliśmy się na szczycie niewielkiego wzgórza. Żołnierz zatrzymał się i wskazał ręką prosto przed siebie, na odległy grzbiet jaśniejący niezliczonymi ogniskami.

– Widzicie? To nasz obóz. Dalej leży Massilia, przyciśnięta do morza. Prędzej czy później otworzy przed nami bramy, bo tak powiedział Cezar!

Obejrzałem się przez ramię. Za nami morze ściętych pni bielało w promieniach wschodzącego księżyca. Wróżbita rozpłynął się w mroku nocy.

Rozdział II

– Twierdzi, że nazywa się Gordianus i że jest rzymskim obywatelem. Nazywa imperatora Gajuszem Juliuszem, jakby go znał osobiście. Nie chce mówić nic więcej, chyba że samemu Treboniuszowi. Co z nim robić?

Żołnierz z doliny Artemidy przekazał mnie centurionowi, centurion dowódcy kohorty, a ten naradzał się teraz ze swoim bezpośrednim przełożonym. W obozie była pora kolacji. Z mojego miejsca, tuż u wejścia do namiotu oficerskiego, widziałem kolejkę żołnierzy z miskami w rękach, drepczących naprzód w jednostajnym, powolnym tempie. Na słupie ustawionym przy najbliższym skrzyżowaniu ścieżek między rzędami namiotów płonęła pochodnia, oświetlając zmęczone, ale uśmiechnięte twarze ludzi szczęśliwych, że kolejny dzień dobiegł końca. Wielu z nich umazanych było ziemią, a niektórzy wyglądali, jakby tarzali się w błocie. Dla prostych żołnierzy oblężenie oznacza nie kończące się kopanie: jak nie okopów, to latryn, jak nie sypanie szańców, to drążenie tuneli pod murami nieprzyjaciela. Od czoła kolejki dobiegał tępy, rytmiczny stukot drewnianych łyżek o miski. W nozdrzach poczułem przelotny zapach jakiejś potrawy. Czyżby wieprzowina? Obaj z Dawusem zjedliśmy tego dnia tylko po kawałku chleba od śniadania w tawernie. Słyszałem, jak mojemu zięciowi kiszki marsza grają.

Oficer mierzył nas niechętnym wzrokiem ze swego składanego krzesełka. Nasze pojawienie się przeszkodziło mu w rozpoczęciu kolacji.

– Doprawdy, dowódco, czy to nie mogło zaczekać do rana?

– Ale co mieliśmy z nimi robić do tego czasu? Traktować ich jak honorowych gości czy jak więźniów? A może puścić ich wolno i wyrzucić z obozu? Pewnie, ten starszy wygląda dość nieszkodliwie, ale ten młody, ponoć jego zięć…

– Dowódco kohorty, ty musisz naprawdę być taki głupi, na jakiego wyglądasz, choć wydawało mi się to niemożliwe. Chcesz uzależniać sposób traktowania włóczęgów i intruzów od ich wyglądu? To pierwszorzędny pomysł, jeśli chcesz dostać nożem w plecy od jakiegoś massylskiego szpiega!

– Nie jestem niczyim szpiegiem – wtrąciłem, a mój brzuch zawtórował mi przeciągłym burczeniem.

– Jasne, że nie! – warknął oficer. – Jesteś Rzymianinem i nazywasz się Gordianus… jak twierdzisz. Dlaczego się wałęsałeś przy świątyni Artemidy?

– Zmierzaliśmy do Massilii i zgubiliśmy drogę.

– Dlaczego zjechaliście z gościńca?

– Karczmarz ostrzegł nas, że grasują na nim bandyci. Za jego poradą spróbowaliśmy pojechać na skróty.

– A po co w ogóle jedziecie do Massilii? Macie tam rodzinę czy interesy? A może szukacie kogoś z obozu?

W odpowiedzi opuściłem tylko głowę.

– Tu właśnie się zamyka! – Dowódca kohorty wzniósł ręce w geście rezygnacji. – Na pewno ma coś do ukrycia.

Oficer popatrzył na mnie, przechylając głowę.

– Czekajcie no… Gordianus? Już gdzieś słyszałem to imię. Dowódco kohorty, możecie odmaszerować.

– Słucham?

– Odmaszerować. Natychmiast, zanim kucharze wygarną co lepsze kąski z tej bryi, którą dzisiaj serwują.

Odesłany zasalutował i odszedł, rzucając mi jeszcze ostatnie podejrzliwe spojrzenie.

– Nie wiem, jak wy, ale ja jestem wściekle głodny. – Oficer podniósł się z krzesła. – Chodźcie za mną.

– Dokąd? – spytałem.

– Mówiłeś, że chcesz rozmawiać z samym Cezarem, tak? A w ostateczności z oficerem dowodzącym oblężeniem? No to chodźcie. Gajusz Treboniusz nigdy nie opuszcza kolacji w swoim namiocie. – Klasnął w dłonie i zatarł je energicznie. – Jak będę miał szczęście, może mnie zaprosi do towarzystwa.

Szczęście mu jednak nie dopisało. Gdy tylko nas zaanonsował Treboniuszowi, którego zastaliśmy ogryzającego wieprzową nogę, został bezceremonialnie odprawiony i odszedł, rzucając jeszcze tęskne spojrzenie nie na mnie, lecz na smakowite mięsiwo.

Podobnie jak Marek Antoniusz, Treboniusz należał do tej części młodszego pokolenia, która uczepiła się Cezara jak ogon komety od wczesnych chwil jego kariery i teraz z determinacją podążała za nim ku chwale lub katastrofie. Na scenie politycznej asystował Cezarowi za czasów jego trybunatu, pomagając rozszerzyć jego władzę w Galii poza ustawowe ramy. Jako wojskowy służył też tam pod jego sztandarem, tłumiąc opór tubylców. Teraz, kiedy wybuchła wojna domowa, raz jeszcze stanął po stronie swego wodza; jeśli zaś oceniać jego nastrój po apetycie, zdawał się niczego nie żałować: wieprzowa noga w jego ręku ogryziona była do kości.

Przypominałem go sobie mgliście z jednej z moich wizyt u Metona. Przyszła mi nagle na myśl scena z pobytu w Rawennie, kiedy to Meto powiedział mi mimochodem, że Treboniusz kolekcjonuje co zjadliwsze cytaty z mów Cycerona, które potem publikuje na użytek przyjaciół. Ma zatem poczucie humoru, pomyślałem, a w każdym razie ceni ironię.

Spozierał teraz na mnie z zaciekawieniem. Nie sądziłem, by mnie pamiętał, ale znał moje imię.

– Jesteś ojcem Metona – powiedział, wyciągając spomiędzy zębów włókienko mięsa.

– Zgadza się.

– Nie jesteście podobni. Ach, ale przecież ty go adoptowałeś, prawda?

Skinąłem głową.

– A ten drugi?

– To mój zięć.

– Kawał chłopa.

– Czuję się z nim bezpieczniej w podróży.

– Powiedz mu, żeby wyszedł z namiotu.

Skinąłem znów głową, na co Dawus się nachmurzył i bąknął swoje: „Ale, teściu…”

– Być może ci ludzie mogliby zaprowadzić Dawusa do jadalni oficerskiej – zasugerowałem, wskazując żołnierzy siedzących lub stojących tu i ówdzie w dużym namiocie i spożywających kolację. – Wtedy nie będziemy musieli słuchać przez ścianę, jak mu burczy w brzuchu.