Выбрать главу

– Czy można oczekiwać od przyjezdnego, żeby pamiętał o każdym miejscowym obyczaju?

Domicjusz przyjął ten wykręt tak, jak na to zasługiwał.

– Dla mnie możesz wdrapać się na tę skałę i nasiusiać w morze. – Parsknął z ironią. – A jeszcze lepiej, skoczyć w nie samemu. To pewnie jedyny sposób na wydostanie się z tego parszywego miasta. – Podniósł pusty puchar i jak spod ziemi wyrósł przy nim niewolnik z dzbanem. – Zdaje się, że tylko to udało im się zgromadzić w dostatecznej ilości… dobre italskie wino. I niewolników do nalewania. Cóż to za nędzna mieścina!

Domicjusz nie próbował nawet zniżyć głosu. Rozejrzałem się wokoło. Goście wciąż przybywali, ale nastrój był posępny, a rozmowy przyciszone. Po tym wybuchu złości sporo głów odwróciło się w naszą stronę.

– Jak nie będziesz ostrożniejszy – mruknąłem – to własny język przyniesie ci więcej problemów dyplomatycznych niż ja przez całe życie.

– Jestem Rzymianinem, Gordianusie! – Domicjusz roześmiał się gorzko. – Nie znam ani manier, ani strachu. W taki właśnie sposób udało nam się podbić świat. W każdym razie niektórym z nas. Ach, ale oto i kolejny wspaniały przegrany… Milonie! Tutaj!

Z tłumu cieni wychynął Tytus Anniusz Milo, równie ponury i zmęczony jak Domicjusz. Opadł na sofę naprzeciw nas i strzelił palcami; kiedy niewolnik przyniósł wino, odmówiłem. Nabierałem przekonania, że jest to jedna z tych nocy, kiedy warto mieć trzeźwą głowę.

Ogród w kształcie kwadratu otoczony był kolumnadą. Pośrodku stała sucha teraz fontanna z posągiem Artemidy, tym razem w bardziej tradycyjnej postaci. Sofy ustawiono w wielokrotnie powtórzoną podkowę, na zmianę skierowaną ku środkowi i na zewnątrz, przez co rzędy przypominały coś w rodzaju meandru, jaki widuje się na greckich chitonach. Dzięki temu goście byli zwróceni we wszystkich czterech kierunkach i nie było żadnego wyraźnego centrum. Ten układ umożliwiał też słuchanie rozmów toczących się w pobliżu. Nasza najbliższa okolica wydawała się opanowana przez Rzymian. Zewsząd dochodziły mnie urywki łacińskich zdań. Nieopodal siedział Gajusz Werres; patrzył na mnie, oglądając się przez ramię, a napotkawszy moje spojrzenie, miał czelność mrugnąć porozumiewawczo. Goście byli obojga płci, chociaż mężczyzn naliczyłem znacznie więcej. Rzuciło mi się w oczy, że zgodnie z tutejszym obyczajem kobiety – w jaskrawym przeciwieństwie do Rzymianek – powstrzymują się od picia wina.

Apollonides ze swym orszakiem przybył ostatni. Wszyscy obecni powstali (niektórzy, jak Milo i Domicjusz, dość chwiejnie), by wyrazić uszanowanie dla pierwszego timouchosa. Otaczali go mężczyźni o ponurych twarzach; domyśliłem się, że to jego osobiści doradcy. W orszaku było też dwoje młodych ludzi. Wiele o nich słyszałem, a teraz wreszcie nadarzyła się okazja zobaczyć ich razem: jedyną córkę Apollonidesa Cydimachę i jej męża Zenona.

Dziewczyna miała na sobie obszerną suknię z doskonałego materiału przetykanego złotymi i srebrnymi nićmi. Barwny woal, zakrywający szczelnie jej twarz, zrobiony był chyba z jedwabiu. U innej kobiety takie wyszukane i kosztowne odzienie świadczyłoby tylko o bogactwie i uprzywilejowaniu, lecz na niej wyglądało jak przebranie mające odwrócić uwagę patrzących od niekształtnej postaci, którą skrywało. Nawet jej dłonie były niewidoczne; nie mogąc uchwycić wzrokiem choćby skrawka ludzkiego ciała, odnosiło się wrażenie, że do ogrodu weszło jakieś dziwaczne zwierzę, schowane w piramidzie tkaniny.

Cydimacha szła wolno, wyraźnie kulejąc. Reszta towarzystwa pilnowała się, by nie pozostawić jej w tyle. Ten widok niewielkiego orszaku prowadzonego przez najpotężniejszego człowieka w Massilii i powstrzymywanego w marszu przez kalekie stworzenie na końcu dziwnie działał mi na nerwy. Scena wydawała mi się nie z tej ziemi; dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widziałem tak zniekształconego człowieka w takich okolicznościach: elegancko ubranego i zajmującego honorowe miejsce na uczcie wśród możnych i wpływowych osobistości. Takie kreatury widuje się tylko okutane w łachmany, śpiące w rynsztokach i żebrzące w co biedniejszych dzielnicach. Nikt nie wie, skąd się wzięły i jak im się udaje trwać przy życiu. Szacowne rzymskie rodziny nigdy nie pozwoliłyby przeżyć takiemu monstrum, a jeśli tak, to ukryłyby je i nigdy nie pokazały go publicznie. Jednak osiągnięcie godności timouchosa wymaga posiadania potomstwa, a Cydimacha jest jedynym dzieckiem Apollonidesa. Nie mógł się jej wyrzec. Kto zresztą wie, czy – jak twierdził Milo – on jej naprawdę nie kocha, jak każdy mężczyzna kochałby jedyną córkę. Pomyślałem o Dianie, tak pięknej i inteligentnej, i poczułem litość dla Apollonidesa.

A ten młody człowiek idący obok Cydimachy, troskliwie podtrzymujący jej ramię, choć w niczym się to nie przyczyniało do wyrównania jej niepewnego kroku? Mówiono mi, że Zeno jest przystojny; teraz się przekonałem, że to prawda. Miał tę nieco posępną urodę, jaka kojarzy się z młodymi, szalonymi poetami. Jego bujne czarne włosy były w nieładzie, a w oczach czaił się strach. Zdjął już zbroję, ale zachował jasnobłękitny płaszcz na ramionach. Coś w jego postawie poruszyło mą pamięć; nagle zdałem sobie sprawę, że on właśnie musiał być oficerem, którego widziałem na dziobie ocalałej z dzisiejszego pogromu galery, odwróconego tyłem do zebranych na murach gapiów.

Zauważyłem u niego jeszcze coś. Przy kalekim chodzie jego małżonki nie rzucało się to w oczy od razu, ale Zeno również lekko utykał… na lewą nogę.

Rozdział XVII

Wieczór rozpoczął się bez żadnych mów, a nawet bez kilku słów powitania ze strony Apollonidesa. Gdyby wydarzenia dnia potoczyły się inaczej i Massilia odniosłaby chwalebne zwycięstwo, każdy chętnie słuchałby oracji i toastów w nieskończoność obracających na wszystkie strony to, co wszyscy i tak wiedzą. Przechwałki i triumfalne mowy byłyby nie tylko dozwolone, ale nawet wymagane. Teraz jednak niedoszła feta zamieniła się w stypę, choć nawet na stypie goście bywają weselsi. Zastanawiało mnie, jak gospodarz zamierza urządzić ucztę, skoro w mieście panuje głód. Przemyślność jego kucharzy okazała się godna pochwały. Jeszcze nigdy nie widziałem tak doskonale przyrządzonych i podanych potraw w tak maleńkich porcjach i w tak dużych odstępach czasu. W każdych innych okolicznościach wybuchnąłbym śmiechem, widząc danie złożone z pojedynczej oliwki (i to niezbyt dużej) ugarnirowanej listkiem kopru. Niewolnik podał mi ją na malutkim srebrnym talerzyku, być może aby wydawała się większa. Milo jęknął z cicha na ten widok i powiedział:

– I co sądzisz o nowej kuchni massylskiej, Gordianusie? Jakoś sobie nie wyobrażam, by się przyjęła w Rzymie…

Nikt się nie roześmiał.

Sofa, którą dzieliłem z Dawusem, ustawiona była tak, że patrząc ponad głowami Domicjusza i Milona, widziałem sąsiednią „podkowę”, zajętą przez Apollonidesa i jego towarzystwo. Nie mogłem rozróżnić ich rysów, a tym bardziej odczytywać wyrazów ich twarzy, ale nawet ich ciemne sylwetki mogły służyć jako studium zniechęcenia. Kiedy chwilami wokół mnie milkł szmer łaciny, słyszałem urywki ich rozmowy. Z upływem czasu (i wina) coraz bardziej wybijał się tam jeden silny, dźwięczny głos: młodego Zenona.

Tymczasem Domicjusz i Milo wiedli bełkotliwą konwersację przepojoną urazą. Dowiedziałem się, że dowódcą tak zwanej odsieczy był niejaki Lucjusz Nazydiusz. Nazwisko to nic mi nie mówiło, był on jednak znany obu rozmówcom, którzy mieli o nim jak najgorsze zdanie. Ani Domicjusz, ani Milo nie byli zaskoczeni tym, że ów gość nie kwapił się do bitwy, a potem wziął nogi za pas, kiedy sprawy zaczęły przyjmować niekorzystny dla Massylczyków obrót. Każdy z nich odradzałby Pompejuszowi powierzenie tak ważnej misji wałkoniowi w rodzaju Nazydiusza. Ta katastrofa była kolejną w nie kończącym się szeregu błędnych decyzji Pompejusza. Gdyby tylko któryś z nich dwóch dowodził tą flotyllą… i tak dalej, i tak dalej. Od czasu do czasu albo Domicjusz, albo Milo usiłował mnie wciągnąć do rozmowy. Odpowiadałem jednak półgębkiem, starając się nie uronić niczego z konwersacji toczącej się w gronie najbliższych współpracowników Apollonidesa. Dochodzące mnie urywki potwierdziły moje przypuszczenie, że to Zeno dowodził okrętem, który powrócił z wieściami o klęsce. Kiedy podjął on temat bitwy, siedzący wokół nas Rzymianie stopniowo milkli. Nawet Domicjusz i Milo przestali wyrzekać na Pompejusza. Udawali, że ich uwaga jest skierowana gdzie indziej, ale, jak wszyscy inni, zaczęli podsłuchiwać Massylczyków.