– Oni nie walczą jak zwykli ludzie – mówił Zeno.
– A na jakich to zasobach doświadczenia opierasz to spostrzeżenie, zięciu? – przerwał mu ostrym tonem Apollonides. – W iluż to bitwach brałeś udział?
– Brałem udział w tej! Gdybyś tam był, wiedziałbyś, co mam na myśli. Było w nich coś niemal nadludzkiego. Zawsze słyszy się o bogach obserwujących bitwy, podnoszących poległych bohaterów, zagrzewających ich do boju… Dzisiaj jednak to chyba nie bogowie unosili się nad wodą, inspirując zwycięskich Rzymian. To Cezar. Wykrzykiwali jego imię, aby sobie wzajemnie dodawać ducha, zawstydzać tchórzy, przerażać przeciwnika. Widziałem dziś rzeczy, w które nigdy bym nie uwierzył, rzeczy, o jakich mówią pieśni. Straszliwe rzeczy…
Zawoalowana sylwetka Cydimachy przysunęła się bliżej do męża, nie dotykając go jednak, jakby chciała dodać mu otuchy przez samą zmianę miejsca. Czy Apollonides, siedzący naprzeciwko młodej pary, skrzywił się, czy tylko mi się zdawało? Tkwił na sofie sztywno wyprostowany, z rękoma założonymi na piersiach. Zeno nie przerywał swej relacji. Mówił cicho, lecz wyraźnie. Czasem tylko, kiedy chrypł z emocji, przełykał ślinę i ciągnął:
– Na co ja się dzisiaj nie napatrzyłem! Krew, ogień, śmierć… Tych dwóch Rzymian… podobnych do siebie jak dwie krople wody, pewnie bliźniaków. Byli na galerze, która usiłowała zrównać się z nami i podejść do burty. Rzucali haki, ale nie dolatywały. Starali się zmniejszyć dzielącą nas odległość, my jednak tak manewrowaliśmy, żeby im to uniemożliwić. Było ich znacznie więcej od nas i z łatwością by nas pokonali. Naszą jedyną nadzieją było odsunięcie się tak daleko, by móc użyć katapult albo wykonać zwrot i uderzyć w nich ostrogą. Jednak rzymski kapitan gnał za nami jak pies za suką. W pewnej chwili znaleźli się tak blisko, że garstka ich żołnierzy przeskoczyła na nasz pokład. Tylko siedmiu czy ośmiu, nie daliby rady opanować statku. Ale cóż za odwaga, niemal szaleństwo! Zrobili to po prostu dla chwały. Gdyby Rzymianom udało się w końcu nas dopaść, zarzucić haki i wedrzeć się przez burtę, ci ludzie mogliby się chełpić, że byli pierwsi. Dowodzili tą grupką obaj bliźniacy. Widziałem ich z tak bliska, że mogę przysiąc, że nie różnili się od siebie choćby najmniejszym szczegółem. To było niepokojące jak senne widziadło, jak jakiś znak zesłany przez bogów, by nas zdezorientować. Zamieszanie w bitwie może zabić człowieka szybciej niż cokolwiek. Chwilka niepewności… mrugnięcie powieką, rzut oka na jedną twarz i na drugą, znowu mrugnięcie… i nie żyjesz! Ci dwaj byli młodzi i przystojni, obydwaj szczerzyli zęby, krzyczeli i wymachiwali mieczami. Ale jeden nieostrożnie wyszedł za daleko przed swych towarzyszy, odsłaniając boki. Któryś z moich ludzi zaskoczył go szybkim ciosem… odciął mu czysto prawą dłoń, tę z mieczem. Rzymianin ani na moment nie przestał się uśmiechać! Nie, to niezupełnie prawda. Uśmiech upiornie zamarł mu na twarzy. Krew trysnęła strumieniem z kikuta nadgarstka. Gapił się na nią jak ogłupiały, ale wciąż z tym uśmiechem szaleńca. Pomyślicie, to był jego koniec. Ale on nawet się nie zachwiał. I wiecie, co zrobił? Schylił się i złapał miecz lewą ręką. Prawa wciąż ściskała rękojeść! Nie do wiary, wiem, ale widziałem to na własne oczy. Udało mu się dobrze ująć broń, po czym wyprostował się i walczył dalej. Zasłaniał swego brata, chronił go, zupełnie nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. Musiał wiedzieć, że z nim koniec, że nie przeżyje tak dużego upływu krwi. Wymachiwał rękami jak wariat. W jednej dzierżył miecz, z drugiej pulsującą strugą lała się krew. Moi ludzie cofnęli się przerażeni, ale udało mi się ich poderwać do walki i razem ruszyliśmy na Rzymianina. Wzniósł lewicę z mieczem wysoko nad głowę, celując wprost we mnie. Przez mgnienie oka byłem pewien, że zginę… nie udało mu się jednak zadać tego ciosu. Ktoś z moich zaszedł go z boku i oburęcznym cięciem odrąbał mu i lewe ramię w samym łokciu. Znów krew! A jego widok… – Zeno urwał w pół zdania i zamilkł.
Wszyscy w zasięgu słuchu zamarli w oczekiwaniu na dalsze słowa. Cydimacha przysunęła się jeszcze bliżej na sofie, lecz nie dotykała męża. Zeno zadrżał, po czym wziął głęboki oddech i kontynuował:
– Okropność! On jednak nie padł; stał prosto i przez zaciśnięte zęby krzyknął jedno, jedyne słowo. Wiecie jakie? „Cezar!” Nie imię swojej matki, nie imię brata bliźniaka. Nie imię boga lecz… Cezar! Brat mu zawtórował, a potem pozostali, aż wreszcie wszyscy Rzymianie wykrzykiwali imię swego wodza, jakby to było rzucane na nas przekleństwo. Już ich mieliśmy. Udało się nam odbić od rzymskiej galery i zostali osamotnieni. Tym razem to my mieliśmy wielokrotną przewagę i Rzymianie nie mieli żadnej nadziei. Ale ten ranny wciąż osłaniał swego brata. Raz jeszcze wrzasnął: „Cezar!” i rzucił się na nas, miotając się to w lewo, to w prawo, używając własnego korpusu jako broni. To było niesamowite, potworne, jak z najgorszego koszmaru. Przez chwilę… uległem panice. Pomyślałem, koniec z nami. Więcej nie trzeba. Jeśli tych ośmiu czy dziesięciu… jeżeli są tacy jak on… wybiją nas do nogi i opanują okręt. To nie ludzie, to demony! Ale byli tylko ludźmi oczywiście i zginęli jak ludzie. Mogli skoczyć w morze i starać się dopłynąć do własnej galery, ratując życie, ale oni twardo stawili nam czoło i walczyli do końca. Okaleczony Rzymianin w końcu upadł. Otrzymał tyle ciosów, ale rany prawie nie krwawiły… za dużo krwi już stracił. Twarz miał białą jak płótno i wciąż uśmiechał się tym okropnym grymasem, kiedy oczy mu uciekły w tył i padł bez życia na pokład. Jego brat krzyknął „Cezar!” i rzucił się na nas oszalały z rozpaczy, nie dbając już o nic. Pchnąłem go mieczem w brzuch, potem w gardło. Byłem wstrząśnięty, jak łatwo dał się zabić. Z pozostałymi poszło trudniej. Za każdego z nich straciliśmy dwóch naszych. Nawet po śmierci, kiedy już ich wyrzuciliśmy za burtę, jeszcze nas zabijali. Własną krwią! Pokład był tak od niej śliski, że jeden z moich ludzi… ten, który zadał pierwszy cios Rzymianinowi, odcinając mu prawicę… upadł i skręcił kark. Zmarł natychmiast, leżąc na wznak i martwymi, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w niebo.
W ogrodzie zapanowała zupełna cisza. Konwersacje ustały nawet w najdalszych kątach, a i niewolnicy roznoszący napoje przystawali w portyku, by słuchać. Artemida w wyschniętej fontannie także zdawała się nadstawiać kamiennych uszu. Cydimacha znów przysunęła się do męża. Zeno pochylił głowę, wyciągnął ku niej dłoń i dotknął delikatnie jej ramienia, jak gdyby to ona potrzebowała pociechy.
Apollonides siedział nieruchomo, świadomy nagłej ciszy i wrażenia, jakie wywołały na zebranych słowa Zenona. Kiedy w końcu przemówił, z ust wydobył mu się tylko ochrypły szept:
– Tak, to zły dzień dla Massilii.
– Zły dzień? – Zeno zaśmiał się gorzko. – To wszystko, co masz do powiedzenia, teściu? To nic w porównaniu do dni, które nadejdą!
– Nie podnoś głosu, Zenonie.
– Dlaczego, pierwszy timouchosie? Czyżbyś podejrzewał, że wśród nas są szpiedzy?