Выбрать главу

– Zenonie!

– To wszystko twoja wina. Twoja i tych, którzy głosowali za opowiedzeniem się po stronie Pompejusza przeciwko Cezarowi. Ostrzegałem was! Mówiłem, że…

– Milcz, Zenonie! Ta sprawa była przedyskutowana we właściwym miejscu i czasie. Decyzja została podjęta…

– Przez garstkę starych chciwych półgłówków, którzy nie zobaczyliby przyszłości nawet, gdyby podeszła i dała im w pysk! Nie powinniśmy zadzierać z Cezarem. Kiedy tu przybył, obiecując nam ochronę i prosząc o pomoc, trzeba było otworzyć przed nim bramy i powitać jak przyjaciela.

– Nie! Massilia zawsze była wiernym sojusznikiem Rzymu. To się nie zmieniło i nigdy nie zmieni! A Rzym to Pompejusz i senat, nie Cezar! Cezar jest uzurpatorem, zdrajcą…

– Cezar jest przyszłością, teściu! To właśnie do niej odwróciliście się plecami, gardząc jego ofertą! Teraz Massilia nie ma już przyszłości i wam to zawdzięcza.

Cydimacha położyła dłoń na ramieniu Zenona. Albo chciała dodać mu ducha, albo powstrzymać… a może jedno i drugie? Ten gest oddanej żony rozzłościł Apollonidesa.

– Córko! Jak możesz spokojnie słuchać tego człowieka, kiedy w taki sposób rozmawia z twoim ojcem?

Kobieta nie odpowiedziała. Przez myśl przemknęło mi porównanie do niemej wyroczni: tajemniczej, niejasnej, tkwiącej na tym świecie, ale nie w pełni do niego należącej. W mdłym świetle pobliskiej lampy jej okryta materią sylwetka rysowała się nie dość wyraźnie, ale bez wątpienia wyrażała rozdarcie między dwoma uczuciami i przejmujący smutek. A może tylko sobie to wyobrażałem?

Zeno odsunął jej rękę – nie szorstko, łagodnie – i wstał z sofy.

– Wiem jedno, teściu. Kiedy dziś tam byłem, patrząc, jak nasze okręty stają w płomieniach, łamią się i znikają pod wodą, nie słyszałem, żeby ktoś krzyczał twoje imię albo imię Pompejusza ani też „Za timouchoi!” Słyszałem za to, jak ludzie krzyczą „Cezar!” To jego imię mieli na ustach, kiedy nas zabijali i kiedy sami ginęli. I to ci ludzie wygrali bitwę. Spodziewam się, że będą krzyczeli to imię, burząc mury Massilii. „Cezar!” – usłyszymy w chwili, kiedy podetną nam gardła. „Cezar!” – zabrzmi w uszach naszych żon i córek, kiedy będą je obdzierać z szat, gwałcić i zabierać w niewolę!

Tego było już za wiele dla większości słuchających. Rozległy się pomruki, gniewne sapnięcia, okrzyki „Hańba! Hybris*!”

Nawet w panującym w ogrodzie półmroku wyraźnie widziałem, że Apollonides aż dygocze z wściekłości.

– Odejdź! – wyszeptał ochryple.

– Czemu nie? – odparł Zeno. – I tak straciłem apetyt na tę żałosną strawę. Idziemy, żono.

Apollonides wbił wzrok w Cydimachę, która przez chwilę się wahała, ale w końcu podniosła się z trudem i stanęła u boku męża. Oboje powoli wyszli z ogrodu; Zeno, lekko kulejąc na lewą nogę, podtrzymywał kaleką małżonkę. Apollonides siedział wyprostowany, patrząc gdzieś w przestrzeń.

Po odejściu Zenona przyjęcie dziwnie się ożywiło. Zewsząd dobiegał szmer cichych rozmów. Ludzie czuli potrzebę albo ganienia młodego oficera, albo poparcia jego argumentów; niewykluczone też, że chcieli po prostu paplać o byle czym, żeby wypełnić tę nabrzmiałą zakłopotaniem ciszę.

– Zostań tu – szepnąłem do Dawusa.

Kiedy mijałem Milona, wskazał gdzieś przez ramię i burknął za mną, myśląc, że szukam toalety:

– Znajdziesz ją tam. Prymitywna w porównaniu z rzymskimi.

Ruszyłem okrężną drogą, żeby nie dać poznać, że idę za Zenonem. Wokoło kręciło się dość gości i służby, tak że nie zwracałem niczyjej uwagi. Młoda para zniknęła za drzwiami w portyku, które, jak się przekonałem, prowadziły na długi i szeroki korytarz. Szedłem szybko, zaglądając do mijanych pokojów, ale nikogo nie spotkałem, dopóki nie dotarłem na sam koniec. Korytarz otwierał się tam na kolejny dziedziniec, znacznie mniejszy i przytulniejszy od ogrodu, w którym trwała uczta. Sądziłem w pierwszej chwili, że i tu nikogo nie ma, ale usłyszałem czyjeś szepty płynące z cienia pod kolumnadą po przeciwnej stronie. Wstrzymałem oddech i zacząłem nasłuchiwać, ale głosy były za ciche, abym mógł rozróżnić słowa. Jeden z nich z pewnością należał do mężczyzny i chyba była to sprzeczka, ale reszty mogłem się tylko domyślać. W końcu odchrząknąłem i zawołałem cicho:

– Zenonie!

Głosy zamilkły, a potem usłyszałem jego głos.

– Kto tam jest?

Wysunąłem się z cienia na słabą poświatę.

– Nazywam się Gordianus.

Po chwili ciszy padło pytanie:

– Znamy się?

– Nie. Jestem Rzymianinem, gościem twojego teścia.

Nie było to w końcu nieprawdą.

– Czego chcesz?

Zeno wynurzył się spod portyku i ruszył w moją stronę, zatrzymując się po paru krokach. Zauważyłem, że sięga prawą ręką do pasa, jakby po sztylet. Uderzyła mnie ironia tej sytuacji. Oto wkrótce ktoś znajdzie tu moje zwłoki… Ileż to razy byłem wzywany, by dociekać, skąd wziął się trup na czyimś dziedzińcu, wykryć mordercę i wytłumaczyć sens tej zbrodni. Bogowie śmieją się w kułak: Gordianus Poszukiwacz skończył tak samo jak ci, nad których śmiercią głowił się przez całe życie. Niewolnik natknie się na moje bezwładne ciało, podniesie larum, przyjęcie u pierwszego timouchosa zostanie zakłócone. Ktoś zauważy rany od sztyletu, tożsamość ofiary będzie zagadką, dopóki Domicjusz, Milo, może Dawus albo i sam Apollonides mnie nie rozpozna. Później jednak nie bardzo sobie wyobrażałem, aby ktokolwiek poświęcił wiele czasu na próbę rozwiązania tej sprawy… z wyjątkiem może Dawusa, biedaczyska.

Chyba że…

Przyszła mi do głowy najdziwniejsza z fantazji: Meto nadal żyje i jest w Massilii; to jego historia, nie moja. Moim przeznaczeniem jest zginąć, a jego – płakać po mnie i szukać mordercy. Ja jestem zaledwie ofiarą w jego dramacie, błędnie uważającą się za jego bohatera. Ta myśl była tak silna, że poczułem się wyrwany z rzeczywistości i rzucony w świat snu. Padł na mnie pierwszy cień skrzydeł śmierci. Chyba każdego to czasem nachodzi, zwłaszcza kiedy nadejdzie starość. Zostać lemurem, to w końcu nic innego, jak być wykreśloną z dramatu świata postacią, o której mówi się już tylko w czasie przeszłym, która może jedynie obserwować, jak inni dalej ciągną wątek sztuki o życiu.

Zadrżałem. Może też zachwiałem się lekko, Zeno bowiem postąpił ku mnie o krok, pytając, czy się źle czuję.

– Bynajmniej – udało mi się wykrztusić. – Nie mogłem za to nie zauważyć, że kulejesz na lewą nogę.

Dostrzegłem, że na moment zesztywniał. Z poczucia winy czy po prostu uraziła go bezpośredniość obcego?

– To kontuzja z bitwy – odpowiedział w końcu.

– Z dzisiejszej? Czy też cierpisz na to już od kilku dni?

Podszedł tak blisko, że nawet w mroku widziałem jego zmarszczone brwi.

– Co cię upoważnia do zadawania takich pytań?

– W Rzymie nazywają mnie Poszukiwaczem. Nawet tutaj twoi współobywatele o mnie słyszeli. Jeden z nich, niejaki Arausio, przyszedł do mnie wczoraj, przepełniony żalem po stracie córki. Miała na imię Rindel.

Za jego plecami ujrzałem czyjąś postać wyłaniającą się zza kolumny. Wciąż skrywał ją panujący w portyku głęboki mrok, ale nie miałem żadnych wątpliwości: to Cydimacha.

– Czego chcesz? – powtórzył Zeno ostro, ale zniżając głos do szeptu. – Po co mi to mówisz?

– Czy imię Arausio coś dla ciebie znaczy? A Rindel?

Znów sięgnął po sztylet. Poczułem ukłucie strachu, ale jego poruszenie mnie ośmieliło.

– Posłuchaj mnie, Zenonie. Arausio twierdzi, że wie, co się stało z jego córką, ale nie ma pewności…

– A co to ciebie obchodzi, Rzymianinie?