Kiedy nazajutrz rano otworzyłem oczy, nie wiedziałem, czy obudziło mnie uczucie głodu, czy hałaśliwe burczenie w brzuchu. Jedyne światło wpadało do pokoju przez drzwi z korytarza, który bynajmniej nie był jasny. Do moich uszu docierały odległe głosy, spieszne kroki i nieokreślone pobrzękiwania i stuki: zwyczajne dźwięki dużego domostwa budzącego się ze snu. Przyszło mi na myśl, że moje zainteresowanie Zenonem i incydentem na Skale Ofiarnej to nic innego, jak próba zajęcia umysłu czymś innym niż kłopoty, w jakich tkwiliśmy po uszy. Massilia stała w obliczu chaosu, a może i zupełnej destrukcji. Można sobie spędzać dni na słodkiej bezczynności wśród wygód domu Ofiarowanego, ale perspektywa aresztu domowego (a może czegoś gorszego) u Apollonidesa wcale mi się nie uśmiechała. Zamiast łamać sobie głowę nad grzechami zięcia pierwszego timouchosa, powinienem był przeznaczyć minioną noc na zabieganie o łaski Domicjusza; gdybym odpowiednio się postarał, może wziąłby mnie i Dawusa pod swoją ochronę. Ta myśl przyprawiła mnie o nudności, więc odrzuciłem ją natychmiast i zacząłem się przyglądać pierścionkowi, podnosząc go do oczu, jakbym chciał zajrzeć w mroczną głębię czarnego kamienia z nieba.
Dawus obudził się z jeszcze głośniejszym burczeniem w brzuchu, co przypomniało mi o najpilniejszym problemie: znalezieniu czegoś do jedzenia. Trudno oczekiwać, aby Apollonides, mając tyle kłopotów na głowie, miał się jeszcze troszczyć o aprowizację dwóch rzymskich gości równie niepożądanych, jak niechętnych. Pomyślałem, że warto by się wybrać na poszukiwanie kuchni, choć wspomnienie o tej ponurej parodii uczty nie pozwalało mieć nadziei, że cokolwiek z niej pozostało.
Dawus usiadł na łóżku, przeciągnął się i ziewnął. Wbił niezbyt jeszcze bystre spojrzenie w pierścionek w moim ręku. Zamrugał kilkakrotnie i przymknął oczy. Nozdrza mu się poruszyły, a kiedy odwrócił się w stronę drzwi, i ja poczułem wyraźną woń chleba.
Bochenek pojawił się pierwszy. Podtrzymująca go dłoń była niewidoczna, zdawało się, że chleb lewituje, płynąc ku nam jak pachnąca chmurka. Za nim pojawiło się śniade ramię, a w końcu ujrzeliśmy uśmiechniętą twarz Hieronimusa.
– Głodni?
– Jak wilki! – przyznałem bez ogródek. – Wyszedłem z uczty u Apollonidesa głodniejszy, niż na nią przybyłem.
– To znaczy, że jego zdolności jako gospodarza są takie same jak jego talenty wojskowe i przywódcze – stwierdził sucho Hieronimus. – Przyniosłem też coś do picia – dodał, pokazując pękaty bukłak z winem.
– Niech cię bogowie błogosławią – mruknąłem bez zastanowienia.
– To akurat mi nie przysługuje. Ale jeśli chodzi o bardziej przyziemne błogosławieństwa, to mój róg obfitości jest wypełniony po brzegi. Wczoraj, kiedy wy przymieraliście głodem na bankiecie naszego gospodarza, ja raczyłem się w samotności… nie uwierzycie… nie jedną, ale dwiema pieczonymi przepiórkami z cudowną oliwą i sosem rybnym. Zostawiłbym coś dla was, ale przesiedzieć cały dzień na tej skale, a potem paradować piechotą przez pół miasta to za ciężka robota jak na takiego biedaka jak ja.
Przypomniałem sobie, co przeżyliśmy podczas tego przemarszu, i zupełnie nie wiedziałem, jak on może dziś sobie z tego żartować. Hieronimus tymczasem ciągnął:
– Po przepiórkach wniesiono barwenę w sosie migdałowym, potem jajka obtoczone w tartej skórce cytrynowej, po nich… ach, powiem po prostu, że kapłani Artemidy uparli się, iż mam się porządnie objeść. Im gorsze wieści nadchodziły na temat bitwy, tym więcej jadła mi podawano. Czułem się jak gęś tuczona na święto. – Poklepał się po okrągłym brzuchu, nie pasującym do reszty wysokiego i chudego ciała. – Jak się dziś obudziłem, byłem wciąż zbyt wypchany, by zmieścić choćby jeden kęs czegokolwiek. Kiedy więc przyniesiono mi ten świeżutki chlebuś, pomyślałem o was.
Rozerwałem płaski bochenek na dwie połowy i podałem jedną Dawusowi. Zmusiłem się, by jeść małymi porcjami. Dawus pochłonął swoją część tak szybko, że nie zauważyłem, czy w ogóle użył zębów.
– Wolno ci zatem swobodnie poruszać się po domu? – spytałem.
– Nikt nie śmie mnie zatrzymać. Niewolnicy pierzchają przede mną jak jesienne liście przed Boreaszem. Oczywiście staram się jak najmniej rzucać w oczy. Nie mam zamiaru wściubiać nosa w sprawy rady wojennej ani nachodzić nowożeńców o maślanych oczach. W przeciwnym razie, gdyby Cezar wdarł się w mury miasta albo Cydimacha porodziła wrzeszczącego potwora, Apollonides obarczyłby mnie winą za obie te katastrofy.
– Wrócisz do swojej willi?
To pytanie nieco nadwątliło jego samozadowolenie; jego mina skojarzyła mi się z nagłym podmuchem marszczącym lustrzaną dotąd powierzchnię jeziora.
– Obawiam się, że nie.
– Czyżby spotkała cię kara za zbezczeszczenie Skały Ofiarnej?
– Niezupełnie. To nie kara, a raczej reperkusje, można powiedzieć.
– Nie rozumiem.
– Przekonałem kapłanów, że miałem niezaprzeczalne prawo wejść wczoraj na skałę. Powiedziałem, że usłyszałem wezwanie od Artemidy, bym się tam udał i wypatrywał flotylli. Cóż mieli na to powiedzieć? Chyba udało mi się nakłonić ich też, aby i wam wybaczyli to złamanie tabu. Owszem, mogliby na krótko zrobić wrażenie na tłumie, gdyby was obu ostentacyjnie ukarali… na przykład spalili żywcem albo powiesili głowami w dół i darli skórę pasami jak z jeleni… ale zwróciłem im uwagę, że wymierzanie okrutnych kar naszym rzymskim gościom może się okazać kiepskim pomysłem, skoro, co się wydaje nieuniknione, Massilia będzie rządzona przez Rzymian… jeśli w ogóle zostanie z niej choćby kamień na kamieniu. Jeśli nie w tym roku, to w przyszłym; jeśli nie przez Cezara, to przez Pompejusza. A może przez nich obu po kolei? Powiedziałem kapłanom, że jesteście przyjaciółmi jednego i drugiego i że w dzisiejszych czasach przyjaźń znaczy dla Rzymianina więcej od więzów krwi.
– Innymi słowy, ocaliłeś nam życie, Hieronimusie.
– Przynajmniej tyle mogłem zrobić. W końcu jestem wybawcą, czyż nie? Moja śmierć ma ponoć w ostatnim momencie i w jakiś tajemniczy, mistyczny sposób uratować Massilię przed wrogami. Tymczasem coraz bardziej wygląda na to, że kapłanom Artemidy nie uda się dokonać takiej sztuki; gdyby zaś nawet tak się stało, mnie tu już nie będzie i nie będę mógł tego sprawdzić. Jedno, co na pewno mogę zrobić, to stać w tej norze i patrzeć, jak moi dwaj przyjaciele, żywi i w zasadzie zdrowi, pochłaniają chleb, który nie jest mi do niczego potrzebny. Czerpię z tego przedziwną przyjemność.
– Jeszcze żaden chleb tak mi nie smakował jak ten – zapewniłem go cicho.
Hieronimus wzruszył tylko ramionami.
– Powiedziałeś, że nie wrócisz do willi. Dlaczego, skoro udało ci się udobruchać kapłanów?
– Bo willa już nie istnieje.
Zamrugałem, nie rozumiejąc.
– Jak to, nie istnieje?
– Willi Ofiarowanego już nie ma. Tłum spalił ją dzisiejszej nocy.
– Co?
– To się stało późną nocą. Pewnie nic nie słyszeliście w tej pieczarze, którą wam przydzielono, ale nagle zabrzmiały rogi obwieszczające alarm pożarowy. Wyrwały mnie z głębokiego snu. Śniła mi się matka, ale to był dobry sen, o dziwo. Potem te rogi… Wstałem i wyszedłem na balkon. Nad moją dzielnicą zobaczyłem czerwoną łunę. Podobno tłum zebrał się wieczorem pod moim domem, żądając, aby mnie natychmiast wyprowadzono i pognano na Skałę Ofiarną. Apollonides postawił pod willą wartę, ale za słabą. Tłumaczyli ludziom, że nie ma mnie w domu, ale nikt im nie uwierzył. Rozbito bramę i wdarto się do willi. Ponieważ mnie tam rzeczywiście nie było, ludzie ogołocili ją ze wszystkiego, co dało się ukraść, a potem podłożyli ogień. – Hieronimus pokręcił głową. – Podpalanie domu w oblężonym mieście jest nie tylko poważnym przestępstwem, ale i niewyobrażalną głupotą. Gdyby ognia nie udało się opanować, wiecie, co by się działo? Ludzie uwięzieni w obrębie murów, w porcie zaledwie parę statków, którymi można by uciec, rozruchy, grabieże… los może straszniejszy niż cokolwiek, co może nam zgotować Cezar! Na szczęście pokonani wartownicy zdołali wezwać posiłki i wszcząć alarm pożarowy. Ludzie Apollonidesa ugasili ogień. Mój dom zamienił się w zgliszcza, ale sąsiednie ocalały. W rezultacie znów jestem bezdomny… Cóż to za ironia losu! A wśród popiołów sterczy na tykach dwadzieścia głów rabusiów, których żołnierzom udało się schwytać. Ich bezgłowe zwłoki wrzucono do morza.