Resztka chleba w moich ustach jakby nagle spęczniała.
– Hieronimusie, to straszne!
– Zgadzam się z tobą. Już nie będziemy mogli zasiąść na moim pięknym tarasie, patrzeć na chmury nad morzem i sącząc falerna, wieść dysput o paradoksach.
– Nie o to mi chodzi. Chciałem powiedzieć…
– Wiem, co chciałeś powiedzieć, Gordianusie. – Ofiarowany westchnął. – Najgorsze, że nie ośmielę się choćby na krok wyjść z tego domu. Gdyby tłum zobaczył moją lektykę lub moje zielone szaty… Nie mam zamiaru zostać zrzucony ze Skały Ofiarnej. Kiedy nadejdzie czas, chcę pełnego ceremoniału. Kadzidło, śpiewy, et cetera, et cetera, jak to się mówi u was, w Rzymie. Nikt mnie nie będzie strącał. Sam skoczę, z własnej woli, jak ta biedna dziewczyna, której śmierć widzieliśmy.
– Ona została zepchnięta. – Szept Dawusa był ledwo słyszalny i Hieronimus nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
– No i tkwię w domu Apollonidesa jak w pułapce. To ostatnie miejsce w Massilii, w którym pragnąłbym przebywać, a i gospodarzowi mój pobyt nie w smak. Bogini pewnie uważa, że obaj jesteśmy siebie warci. Kto wie, może ta ponura dziewica Artemida ma jednak ociupinę poczucia humoru? – Założył ręce na piersi i oparł się o futrynę, taksując wzrokiem naszą nędzną klitkę. – Wygląda na to, że wczorajsze wypadki w efekcie wydatnie obniżyły wasz status. Jedna lampka, dwa łóżka i jeden wspólny nocnik. Nie macie nawet drzwi ani choćby zasłony, która dawałaby trochę prywatności.
– Mogło być gorzej – zauważyłem. – Moglibyśmy mieć drzwi z zamkiem. I tak nie jestem pewien, czy jesteśmy wolni.
– Biorąc pod uwagę splot ostatnich wydarzeń, myślę, że Apollonides całkiem o was zapomniał. Ma pełne ręce roboty i zapewne nawet o was nie pomyśli, dopóki wasze ścieżki znów się nie skrzyżują. Ta kwatera jest spartańska, ale skoro i tak nie macie dokąd pójść, radzę skorzystać z gościny tak długo jak się da. Siedźcie tu cicho, dowiedzcie się, gdzie opróżniać ten wasz nocnik, no i zapewnijcie sobie sympatię niewolników domowych. Rzućcie parę aluzji, rozgłoście dyskretnie, że jesteście przyjaciółmi Cezara, a więc osobami, którym warto nadskakiwać, choć nie tak dobrymi, by kogoś podkusiło zamordować was we śnie… a sami chodźcie sobie, gdzie chcecie, ale starajcie się nie rzucać zbytnio w oczy.
Skinąłem głową na znak przyjęcia dobrej rady.
– Najtrudniejsze będzie znalezienie jedzenia. Słyszałem, jak Milo narzekał wczoraj w rozmowie z Domicjuszem na nowe ograniczenia racji żywnościowych. Każda porcja w każdym domu będzie jeszcze mniejsza.
– Poza moją. Nie martw się o jedzenie, Gordianusie. Dopóki tu jestem, nie dam wam zginąć z głodu.
– Doprawdy, Hieronimusie, nie wiem, jak ci…
– To nie rób tego, Gordianusie. Nie ma potrzeby. Teraz jednak muszę was opuścić. Ma się odbyć jakaś nużąca ceremonia, którą kapłani Artemidy czują się w obowiązku odprawić tego ranka w domu pierwszego timouchosa. Pewnie ku czci tych, którzy zginęli wczoraj na morzu. Z jakiegoś nie znanego mi powodu mam się tam pojawić i sterczeć gdzieś na dalszym planie. – Odwrócił się, by odejść, ale coś sobie przypomniał. Sięgnął ręką do zawieszonego u pasa woreczka i rzekł: – Byłbym zapomniał. Macie tu dwa gotowane jajka, jeszcze nie obrane. Możecie je sobie zjeść na obiad…
Problem jedzenia był rozwiązany, przynajmniej chwilowo. Pozostawała jednak kwestia swobody ruchów. Chodźcie sobie, gdzie chcecie, powiedział Hieronimus. Jak jednak mamy wyjść z domu i potem wrócić? Poprzedniego wieczoru weszliśmy na teren posesji Apollonidesa przez pilnie strzeżoną bramę. Trudno się spodziewać, że warta przepuści nas bez pozwolenia pierwszego timouchosa albo choćby bez okazania jakichś dokumentów. Skorzystałem więc z innej rady Ofiarowanego i odszukałem młodego niewolnika, który zaprowadził nas wczoraj na ucztę. Chłopak przyjął za pewnik, że jesteśmy gośćmi jego pana, i to znaczniejszymi. Po naszym akcencie domyślił się też, że nie jesteśmy miejscowymi i potrzebujemy przewodnika. Kiedy zapytałem go o najłatwiejszy sposób wychodzenia na ulicę, bez wahania wskazał furtkę dla niewolników znajdującą się w tylnej części muru pomiędzy kuchnią a magazynami. Furtka była pilnowana, ale nie przez zbrojnych; stał tam na posterunku stary niewolnik, który spędził na tym zajęciu większość życia. Był to prosty, gadatliwy człowiek, z którym dobrze się rozmawiało, choć z powodu braku uzębienia niełatwo go było zrozumieć. Musiałem często prosić go o powtórzenie jakiegoś słowa czy zdania, taktownie udając, że kiepsko znam grecki. Jak mi powiedział, straż przy głównej bramie była czymś nowym. Wystawiono ją dopiero w wyniku wczorajszego chaosu. W zwykłych okolicznościach willa pierwszego timouchosa nie wymaga większych środków bezpieczeństwa niż domy innych bogaczy, a może mniej; któryż złodziej ośmieliłby się okraść najważniejszego obywatela miasta?
– Na ogół to najbezpieczniejszy dom w całej Massilii! – upierał się stary. – No, ale to nie znaczy, że możemy tu wpuszczać każdego, nie? Dlatego kiedy wrócisz, zastukaj do furtki w ten sposób. – Zademonstrował owo „hasło”, trzykrotnie kopiąc nogą w drzwi. – A zresztą, dajmy temu spokój. Krzyknij po prostu swoje imię. Zapamiętam je. Jest dziwne nawet jak na Rzymianina. Nigdy takiego nie słyszałem. A uważaj na siebie w mieście. Zaczynają się tam dziać różne rzeczy. Co masz takiego ważnego do załatwienia, że cię to wygania z bezpiecznego domu? Wiem, wiem, to nie mój interes…
Dawus pierwszy wysunął się przez furtkę na biegnącą za murem wąską alejkę. Ruszyłem za nim, ale coś mi się przypomniało i odwróciłem się do odźwiernego.
– Znasz chyba zięcia pierwszego timouchosa? – spytałem.
– Młodego Zenona? Pewnie. Używa tego wejścia codziennie. Zawsze się spieszy, jakby nie umiał się poruszać inaczej niż biegiem. Tylko kiedy jest z żoną, zwalnia kroku i dostosowuje się do jej tempa.
– Zeno wychodzi z Cydimachą do miasta?
– Jej lekarz nalega, żeby jak najczęściej odbywała długie spacery, więc Zeno zawsze z nią idzie. To wzruszające, jak on się nią czule opiekuje.
– Zauważyłem wczoraj, że trochę utyka. Ma to od dziecka?
– Skądże! To bardzo sprawny młodzieniec. Jako chłopiec wygrał wyścigi w gimnazjum.
– Ach, więc pewnie ucierpiał we wczorajszej bitwie?
– Nie, nie, kuleje już jakiś czas. Już mu lepiej.
– Kiedy mu się to przydarzyło?
– Niech pomyślę… Ach, tak. To było tego dnia, kiedy ludzie Cezara próbowali zrobić wyłom taranem. Co za szalony dzień! Wszyscy biegali jak opętani. Zeno musiał odnieść kontuzję podczas służby na murach.
– Na pewno – przytaknąłem i wyszedłem na uliczkę, by dołączyć do Dawusa, który czekał na mnie z wypisanym na twarzy zadowoleniem z siebie.