– Trzęsienie ziemi? – spytał szeptem Dawus.
Pokręciłem głową. Odwróciłem się w stronę głównej bramy miasta; w niebo wzbijał się tam biały obłok, z każdą sekundą wyższy i grubszy.
– Dym? Coś się pali?
– To nie dym, Dawusie. To pył. Wielka chmura pyłu. Coś runęło w gruzy.
– Ale co?
– Chodźmy zobaczyć – odparłem.
Nagły podszept intuicji sprawił, że serce zabiło mi szybciej. Wiedziałem już dokładnie, co się stało.
Rozdział XX
Apollonides myślał, że błysnął sprytem, każąc wykopać tę wewnętrzną fosę i napełnić ją wodą. Spodziewał się, że Treboniusz spróbuje zrobić tunel pod murem w okolicy bramy, i fosa miała być na to radą. Miał rację, jak obaj wiemy aż za dobrze. Kiedy saperzy się przebili na wylot, woda zalała tunel i oddział wysłany w celu opanowania bramy utonął.
Znaleźliśmy sobie miejsce poza tłumem gapiów, którzy wypełniali główny rynek Massilii. Staliśmy zaledwie o kilka kroków od punktu, w którym wygramoliliśmy się na brzeg po tym potopie, zostaliśmy zelżeni przez starego Kalamitosa i uratowani z obierzy przez Hieronimusa. Wydawało mi się to takie odległe w czasie… Dzień miał się ku końcowi. Słońce zniżało się nad horyzontem, rzucając długie cienie. Niektórzy z gapiów zawodzili żałośnie i rwali sobie włosy. Inni zwiesili głowy i szlochali albo stali w kamiennym milczeniu, patrząc z szeroko otwartymi oczami i ustami na tę najnowszą i najstraszniejszą z serii katastrof, jakie ostatnio nawiedzały ich miasto. Kordon żołnierzy utrzymywał tłum z dala od gorączkowo pracujących budowniczych, zapewniając wolny dostęp do muru nadchodzącym oddziałkom łuczników i brygadom robotników. Ci zaś przybywali tu całymi setkami. Robotnicy odbierali rozkazy od inżynierów, łuczników kierowano do najbliższych bastionów, gdzie mknęli schodami w górę, by jak najszybciej zająć wyznaczone stanowiska na już zatłoczonych koronach murów.
Z wielkiej fosy nie pozostało nic poza trzęsawiskiem z błota i mułu, w którym brodzili ludzie usiłujący naprawić uszkodzenie. W powietrzu krzyżowały się rzucane krzykiem rozkazy, robotnicy tworzyli linie, by podawać w stronę ziejącego w murze wyłomu połamane belki i kawałki gruzu.
Wyrwa była najwęższa u szczytu i najszersza przy podstawie. Tam, gdzie zarwała się drewniana galeria na koronie, człowiek o długich nogach mógłby przy odrobinie szczęścia przeskoczyć z jednego końca pomostu na drugi. Tuż poniżej tego miejsca wyrwa się gwałtownie rozszerzała aż do fundamentów. Stos gruzu utworzony przez spadające wapienne bloki był duży, ale jednak za mały, by zawierał wszystko, co spadło. Nie trzeba być Witruwiuszem, aby się domyślić istoty katastrofy. Z biegiem czasu w zalanym tunelu pod murem wytworzył się lej krasowy, który teraz w jednej chwili się załamał i pociągnął za sobą fundament muru. Pozbawiony podparcia spory odcinek ściany runął, a większość gruzu wpadła do rozwartej w ziemi czeluści, tak że na wierzchu pozostała jedynie górka kamiennych bloków niewiele przewyższająca przeciętnego mężczyznę.
Wyłom w murach obronnych oblężonego miasta, choćby najmniejszy, jest równoznaczny z katastrofą. Kiedy raz powstanie, zawsze może zostać poszerzony. Gdy już jest dostatecznie szeroki, nie można go już bronić. Jeżeli siły oblegających są odpowiednio liczne – a te, którymi dysponuje Treboniusz, wydawały mi się aż nadto wystarczające – miasto musi w końcu skapitulować.
Największą ironią było to, że wyłom nie powstał wskutek działań nieprzyjaciela. Owszem, Treboniusz wykopał tunel, ale był on za mały, by spowodować zniszczenie muru; nie to zresztą było zamierzeniem Rzymian. Mur runął przez pomysł Apollonidesa, żeby ten tunel zatopić. Gdyby już po zalaniu Massylczycy osuszyli fosę i wypełnili wejście do tunelu ziemią czy gruzem, być może zapobiegłoby to erozji skały wapiennej i powstaniu leja. Ale pierwszy timouchos nie tylko pozostawił fosę napełnioną; kazał na dodatek codziennie dolewać wody, ponieważ jej poziom stale opadał. Nieświadomie przyczynił się w ten sposób do zawalenia się tego odcinka muru.
Reakcją Apollonidesa na katastrofę było polecenie jak najszybszego zasypania wyłomu. Podczas gdy inżynierowie i robotnicy znosili porozrzucany gruz, łucznicy na murze czuwali nad ich bezpieczeństwem na wypadek ataku Rzymian. Jak dotąd Treboniusz nie podjął żadnych działań zaczepnych, być może dlatego, że Apollonides wywiesił na murze w pobliżu wyłomu białą flagę jako znak gotowości do pertraktacji.
W pewnej chwili Dawus pociągnął mnie za rękaw, wskazując na dwie sylwetki, które wynurzyły się spomiędzy stłoczonych wokół wyłomu żołnierzy i zmierzały w naszym kierunku. Był to sam pierwszy timouchos, za którym podążał jego zięć Zeno. Obaj mieli na sobie pełne zbroje, do pasa utytłani byli w błocie, a powyżej pokryci białym, kredowym pyłem. Apollonides zapewne chciał obejrzeć wyłom z większej odległości; podszedł aż do pilnującego porządku kordonu, zaledwie o parę metrów od nas, po czym odwrócił się ku murowi. Zeno nie odstępował go na krok, narzekając w głos:
– Nigdy nie uda się nam dostatecznie wypełnić tej wyrwy. W każdym razie nie takim materiałem, który by wytrzymał ciosy taranu. Nie damy rady. Jeśli Treboniusz zacznie porządny szturm…
– Nie zacznie! – warknął Apollonides. – Nic nie zrobi, dopóki trzymamy białą flagę. Do tej pory się powstrzymał.
– A dlaczego miałby się spieszyć? Może ruszyć do szturmu jutro, może i pojutrze. Ten wyłom mu nie ucieknie.
– Zgoda, mamy wyłom, ale na tyle wąski, aby dało się go obronić. – Apollonides mówił przez zaciśnięte zęby, koncentrując wzrok na pracach budowniczych i nie patrząc na zięcia. – Nawet gdyby Treboniusz posłał do ataku całą swoją armię, nie udałoby mu się przerzucić za mur dość ludzi, by opanowali bramę. Nasi łucznicy wybiliby ich po kolei, aż rzymskie trupy wypełniłyby cały wyłom. A ci, którzy przedarliby się do środka po zwałach gruzu, utknęliby w tym błocku jak muchy w miodzie, stając się jeszcze łatwiejszym celem dla naszych strzał.
– A jeśli wyrwa się poszerzy?
– Do tego nie dojdzie!
– A niby dlaczego? Niektóre z tych wystających bloków po obu stronach wyglądają, jakby lada moment miały spaść.
– Inżynierowie podeprą je stemplami. Znają się na swojej robocie.
– Tak samo jak znali się na niej, napełniając tę fosę?
Apollonides w odpowiedzi zgrzytnął tylko zębami. Zeno jednak nie dawał za wygraną.
– A co będzie, kiedy Treboniusz zdecyduje się użyć tarana? Spękane krawędzie wyłomu skruszą się jak kreda.
– Nie użyje tarana, bo ja mu na to nie pozwolę!
Zeno zaśmiał się wzgardliwie.
– A jakim to sposobem zamierzasz mu w tym przeszkodzić?
Apollonides zwrócił w końcu oczy na zięcia.
– Przekonasz się, Zenonie.
– Co masz na myśli?
Apollonides się uśmiechnął; uniósł w górę pośliniony palec, a po chwili rzekł:
– Zrywa się silny wiatr… i to ze wschodu, dzięki ci, Artemido! Wykorzystamy to do własnych celów.
– Jak?
– Wiatr przenosi ogień. Ogień trawi drewno. A z czego Rzymianie zrobili swoje szańce, machiny, wieże oblężnicze czy tarany, jak nie z drewna?
Zeno głośno wciągnął powietrze.
– Co ty planujesz?
– Dlaczego miałbym ci to zdradzić, zięciu? Gdyby to od ciebie zależało, już dawno byśmy skapitulowali i otworzyli bramy. Nie wiem, czy nie zacznę cię podejrzewać o szpiegostwo na rzecz Cezara, gdy będziesz tak ciągle doradzał poddanie miasta.
– Jak śmiesz tak o mnie mówić! Walczyłem z Rzymianami równie dzielnie jak każdy Massylczyk. Na murach, na morzu…