Выбрать главу

Mury Massilii nie chroniły już miasta, ale przez całą długą noc Rzymianie nie zaatakowali wyłomu. Wstał nowy dzień, lecz Treboniusz wciąż nie ruszał do szturmu. Tymczasem w nocy po mieście rozniosła się plotka o bliskim przybyciu Cezara. Spodziewano się go za dzień… za godzinę… a w końcu lada chwila. Massilią wstrząsały dreszcze paniki. W świątyniach tłoczyli się zapłakani wierni. Doświadczyłem już czegoś podobnego w Brundyzjum, tamtejsza ludność czekała jednak na Cezara jak na wybawcę. Dla Massylczyków jego przybycie oznaczało klęskę, zniszczenie i śmierć. Dobrze wiedzieli, jak postępował z ich sąsiadami w Galii: spalone wsie, mężczyźni wymordowani, kobiety gwałcone, dzieci porwane do niewoli.

Na ulicach panoszyły się chaos i bezprawie. Co za szaleństwo ogarnęło trzeźwy lud massylski, sławny ze swych akademii, umiłowania porządku, niewzruszonego stoicyzmu? O Massylczykach mówi się, że nade wszystko kochają pieniądze i są wcieleniem związanych z nimi cnót: pilności, bystrości i cierpliwości. Tymczasem tego dnia widziałem na ulicach zataczających się pijaków, krwawe bójki, czyjeś nagie zwłoki wiszące na drzewie, rozwścieczony tłum ścigający człowieka w bogatych szatach bankiera i obrzucający go kamieniami. W ostatnich chwilach wspaniałego miasta część jego obywateli zmieniła się w barbarzyńców, myślących jedynie o ostatniej szansie zemsty na nieprzyjaciołach. Massilia sama się rozpadała, zanim Cezar mógł przyłożyć do tego ręki.

Zobaczyłem przed nami oddziałek gladiatorów maszerujący w naszą stronę i gestem dałem znać Dawusowi, żebyśmy się na wszelki wypadek gdzieś schowali. Dowódca jednak już nas spostrzegł. Zatrzymał swoich ludzi i ruszył ku nam. Był to Domicjusz w pełnym bojowym rynsztunku, z peleryną odrzuconą na plecy, aby nie zasłaniała miedzianego dysku z reliefem w kształcie lwiej głowy na jego napierśniku. W tyle, za zbrojnymi, zobaczyłem niewolników pchających wózki pełne skrzyń i kufrów. Domicjusz najwyraźniej zbierał się do opuszczenia Massilii tak samo, jak się w niej zjawił: z bandą obszarpanych gladiatorów, swymi domowymi niewolnikami i resztką z sześciu milionów sesterców, które wywiózł z Rzymu. Podczas oblężenia Korfinium wolał popełnić samobójstwo, niż wpaść w ręce Cezara, lecz próba się nie powiodła. Cezar darował mu wtedy życie i wolność; teraz, kiedy Domicjusz raz jeszcze znalazł się w takiej sytuacji, najwyraźniej nie miał ochoty na dramatyczne gesty i nie spodziewał się, że jego wróg znów okaże się równie łaskawy jak za pierwszym razem. Nie mogłem sobie odmówić ironicznego:

– Już odjeżdżasz, Domicjuszu?

Rudobrody popatrzył na mnie ze złością.

– Podobno ten twój parszywy synalek jednak żyje – powiedział. – Milo miał więc rację.

– Owszem. Ale chociaż Meto się urodził jako niewolnik, to nie powód, byś go nazywał parszywym.

– Czyż wszyscy niewolnicy nie są z definicji parszywcami?

– To samo można by powiedzieć o rzymskich politykach.

Oczy mu rozbłysły gniewem. Zerknąłem nerwowo na jego gladiatorów i przełknąłem ślinę, zastanawiając się, czy nie posunąłem się za daleko. Domicjusz jednak w następnej chwili wybuchnął śmiechem.

– Jaki ojciec, taki syn, choćby i adoptowany. Ależ wy macie tupet! Czasami łapię się na tym, że chciałbym, abyś był po naszej stronie.

– Skąd przypuszczenie, że jestem po innej?

– A nie jesteś?

Nie odpowiedziałem. Spojrzałem na piętrzące się na wózkach skrzynki.

– Pewnie trzymasz w porcie statek, co? – spytałem.

– Nawet trzy. Apollonides chciał je zasekwestrować i wysłać przeciw flocie Cezara, ale kazałem mu się odczepić. – Poślinił palec i wyciągnął rękę w górę, by sprawdzić kierunek wiatru. – Od wczoraj wieje pomyślny wiatr. Mój statek to długa, smukła pięknotka, szybka jak delfin.

– Przyda jej się to, żeby przedrzeć się przez blokadę – zauważyłem. Popatrzyłem na ciemniejące niebo. – Wygląda na to, że Eol może przynieść nam burzowe chmury.

– Ani blokada, ani sztorm nie zatrzyma mnie w tym ziemskim Hadesie!

– Cezar będzie niepocieszony. Jestem pewien, że bardzo chce się z tobą spotkać.

– Tak samo jak ja z nim. Ale nie tu i nie teraz. Kiedy indziej, w innej bitwie!

– A co z Milonem? Nie widzę go w twoim orszaku.

– Milo zostaje tu, gdzie jego miejsce. Jak będzie miał szczęście, to po tym całym zamieszaniu Pompejusz udzieli mu łaskawego przebaczenia i zaprosi z powrotem do Rzymu, gdzie mógłby się zestarzeć i roztyć, łowiąc rybki w Tybrze. Do tego czasu musi się zadowolić massylskimi barwenami. Dość już tego gadania, Gordianusie. Zatrzymałeś mnie już wystarczająco długo!

I po chwili już go nie było, tylko w uszach jeszcze dźwięczał mi jego ostry głos, jakim ponaglał swoich ludzi do szybszego marszu.

Słońce skryło się za ciemnymi chmurami, tak jak przepowiedziałem. Po massylskich uliczkach dął silny wiatr, w powietrzu pachniało deszczem. Mimo to Dawus zasugerował, abyśmy weszli gdzieś wyżej, skąd moglibyśmy widzieć wyłom w murze i obserwować poczynania Treboniusza. Kiedy tak maszerowaliśmy pod górę, szukając dobrego miejsca, przed jedną ze świątyń natknęliśmy się na spory tłum. Niektórzy z zebranych zawodzili żałobne pieśni, inni coś wykrzykiwali i tańczyli w szalonym wirze, reszta stała po prostu nieruchomo, patrząc na to wszystko z odrazą bądź strachem. Wyszukałem wśród nich człowieka zachowującego się w miarę spokojnie i trzeźwego, aby zapytać go, co się dzieje.

– To Ofiarowany – wyjaśnił. – Kapłani Artemidy przygotowują się do wyprowadzenia go na Skałę Ofiarną.

Ruszyłem ku świątyni, przepychając się przez tłum, w czym wydatnie pomagał mi Dawus. W końcu dotarliśmy do schodów świątynnych, gdzie stała znajoma zielona lektyka, na której teraz zamontowano czarno przybrane mary. Ze świątyni wychodziła właśnie grupka kapłanów w białych szatach trzepoczących na wietrze. Każdy niósł misę z kadzidłem i wejście zasnute było wijącymi się pasmami siwego dymu. Po chwili wysunęła się z niego wysoka postać w zielonej szacie. Twarz ukryta za zielonym woalem, co sprawiało, że całość przypominała owiniętą w liść poczwarkę. Chciałem podejść bliżej, ale kordon żołnierzy zagrodził mi drogę. Krzyknąłem imię Ofiarowanego. Hieronimus obejrzał się, spostrzegł mnie i nachylił się do jednego z kapłanów, który zrobił niezadowoloną minę, ale posłusznie zbliżył się i kazał mnie przepuścić. Puściłem się biegiem po schodach.

– Hieronimusie! – Starałem się nie podnosić głosu, ale miałem z tym kłopot. – Co się tu dzieje?

– Czyż to nie oczywiste?

– Nie widzę twojej twarzy. Ten woal…

– Ofiarowany chowa twarz za woalem w swój ostatni dzień. Bogowie patrzą na nas, a widok przeklętego oblicza Ofiarowanego tylko by ich obraził.

Zniżyłem głos do chrapliwego szeptu.

– Hieronimusie, nie wolno ci się na to godzić! Odłóż tę ceremonię choć na krótko! Cezar jest już w drodze. Pozostały zaledwie godziny, może minuty…

– Odłożyć ceremonię? Ale dlaczego?

– Bo jest niepotrzebna. Oblężenie już się praktycznie skończyło. Twoja śmierć niczego nie zmieni. Nie możesz uratować miasta.