Выбрать главу

Ulewa bębniła o dach, grzmoty i wycie wichru nie ustawały, a teraz dołączył do nich inny odgłos: żałosne zawodzenie. Wieści o śmierci pana domu dotarły do niewolników, którzy jeden po drugim przyłączali się do lamentu po martwym przywódcy umierającego miasta. Mimo to zasnąłem niemal od razu. Może to dobrze, a może źle, ale Hypnos nie zesłał mi żadnych snów.

Ocknąłem się z wrażeniem, że ktoś mnie obserwował we śnie i wyszedł z sypialni zaledwie przed chwilą. Uczucie było tak silne, że poderwałem się i usiadłem na łóżku, rozbudzony w okamgnieniu. Pokój był pusty. To musiał być Meto, pomyślałem. Ale dlaczego mnie nie obudził? Może jednak był to tylko sen?

W chwilę potem do sypialni wszedł Dawus.

– No, nareszcie wstałeś! Radzę się pospieszyć, bo coś się dzieje przy głównej bramie. Coś ważnego.

Przetarłem oczy.

– Dawusie, czy byłeś tu przed chwilą? Patrzyłeś na mnie we śnie?

– Nie.

– A może był tu ktoś inny?

Zmarszczył brwi i położył dłonie na biodrach.

– Nie wiem. Byłem w sąsiednim pokoju i patrzyłem z balkonu, jak ludzie ciągną tłumnie do bramy. Tak, ktoś mógłby tu wejść z przedpokoju i ja bym go nie zauważył.

– Pada jeszcze? – spytałem.

– Nie. Burza trwała całą noc, ale już przeszła. Niebo jest czyste i świeci słońce. Hej, a co to takiego? – krzyknął radośnie i podbiegł do małego trójnożnego stolika w rogu. – Figi! Cały stos fig! Wczoraj nie mogłem znaleźć ani kęsa jedzenia. Ledwo zasnąłem, taki byłem głodny. No i popatrz! Ależ one piękne, takie ciemne i soczyste. A jaki zapach! Częstuj się, teściu, a potem pójdziemy pod bramę.

Dawus wgryzł się w figę, mrucząc z zadowoleniem. Dopiero gdy wziąłem owoc do ust, zdałem sobie sprawę, jak jestem wygłodzony. Czysta rozkosz jedzenia odsunęła na chwilę w cień wszystko inne. Nigdy jeszcze nie jadłem tak doskonałych fig.

Żadnemu wygłodniałemu niewolnikowi nie można by powierzyć zadania pozostawienia tak smakowitych owoców przy łóżku śpiącego nieznajomego; każdy z nich pożarłby je na miejscu. Uznałem, że musiał je przynieść sam Meto. Tylko dlaczego mnie nie obudził? Dlaczego odszedł, nie zamieniwszy ze mną ani słowa?

U bramy miasta zebrał się nieprzebrany tłum. Szpaler żołnierzy z ustawionymi pionowo włóczniami trzymał ludzi w ryzach, pilnując, aby droga od bramy na środek rynku była zawsze wolna. Wokoło widziałem ludzi zmęczonych, głodnych i wynędzniałych, ale ożywionych w oczekiwaniu. Od miesięcy żyli w strachu i w nadziei, a teraz wreszcie coś się miało stać. Czy nowy pan im wybaczy i zapewni pożywienie? Czy też okrutnie ich wymorduje? Ludzie zdawali się nie dbać o to, jaki czeka ich los, byle tylko skończyła się ta nieznośna niepewność.

Każdy tłum wydaje specyficzny odgłos. Ten brzmiał jak porośnięta wysokimi trawami dzika łąka w wietrzny dzień, kołysząca się i szumiąca z cicha. Ludzie mówili bezustannie, nerwowo, ale nigdy nie głośniej niż szeptem. Przyciszone plotki to o nieuchronnej zagładzie, to o wybawieniu przebiegały przez to ludzkie mrowie niczym kapryśne szkwały. Wraz ze wszystkimi patrzyłem jak urzeczony na bramę. Wielkie brązowe wrota były nienaruszone, podobnie jak oba bastiony po lewej i prawej stronie, ale zaledwie o parę metrów dalej ziała wielka wyrwa w murze, z rozrzuconymi wszędzie stosami gruzu, wśród których największym były ruiny zwalonej wieży. Wyglądało to tak, jakby potężna brama była tylko prowizoryczną dekoracją. W teatrze fasada może mieć okna, drzwi i balkony, ale wiadomo, że tylko udaje dom lub świątynię. Tak samo główna brama Massilii wydawała się zaledwie udaną imitacją. Jaką bowiem może spełniać funkcję, skoro tuż obok w murze jest wyłom dostatecznie wielki, by mogło się przezeń wedrzeć stado szarżujących słoni?

A jednak oczy wszystkich zwrócone były właśnie na bramę. Kiedy trębacze na bastionach zagrali fanfarę i wielkie wrota zaczęły się z wolna otwierać, na rynku zapadła cisza. Przed miesiącami tę samą bramę zamknięto przed Juliuszem Cezarem i od tamtej pory nie otworzyła się ani razu. Teraz, trzeszcząc i skrzypiąc, powoli się rozwierała, aż wreszcie stanęła otworem. Wokół mnie rozległy się płacze i westchnienia. Runięcie muru było niewyobrażalną katastrofą, ale otwarcie głównej bramy miasta przed wrogiem jest dla oblężonych czymś stokroć gorszym. Massilia nie została po prostu zwyciężona. Dumne miasto, które zachowało niepodległość przez pięć wieków swego istnienia, teraz samo oddawało się w ręce zdobywcy.

Przez bramę wmaszerowali rzymscy legioniści. Nikt nie mógł być tym zaskoczony, a jednak tłum drgnął i jęknął na ich widok. Tu i ówdzie ktoś krzyknął czy zapłakał, ktoś padł zemdlony.

Pierwsi Rzymianie, którzy weszli do miasta, rozeszli się na boki i zajęli miejsce żołnierzy massylskich tworzących szpaler. Massylczycy rzucali włócznie na ziemię i wychodzili na zewnątrz, poddając się. Kolejne rzędy legionistów zastępowały coraz dalsze odcinki massylskiego kordonu. Ta ceremonialna wymiana trwała dopóty, dopóki ani jeden żołnierz massylski nie pozostał w obrębie murów. Teraz to Rzymianie tworzyli szpaler, utrzymując tłum na miejscu. Szeroka droga między dwoma rzędami zbrojnych zasłana była porzuconymi włóczniami obrońców.

Trąby zabrzmiały znowu i przez bramę wjechał konno Treboniusz w otoczeniu swych oficerów. Rozpoznałem wśród nich Witruwiusza, który ciągle oglądał się przez ramię na wyrwę w murze, bardziej zainteresowany zniszczoną fortyfikacją niż obywatelami podbitego miasta. Kilka osób wzniosło powitalne okrzyki, w których jednak nie było radości. Ich niepewność wywołała śmiech innych. Atmosfera była napięta. Treboniusz jechał szpalerem legionistów z grymasem niechęci na twarzy.

Jeżeli już porównałem bramę Massilii do przesadnej dekoracji teatralnej, to przybycie Cezara było jak pojawienie się deus ex machina. Gdyby spłynął na ziemię z nieba jak bóg na linach w kulminacyjnej scenie sztuki, nie mógłby wywrzeć bardziej piorunującego wrażenia na zgromadzonych Massylczykach. Przez bramę wjechał biały ogier, na którym siedział jeździec w złotym napierśniku, lśniącym jak drugie słońce. Czerwony płaszcz zarzucony miał na plecy. Łysiejąca głowa była odsłonięta; hełm z czerwonym grzebieniem tkwił pod jego prawą ręką, jakby przybyły chciał podkreślić, że nie obawia się ukazać swej twarzy ani ludziom, ani bogom. Co prawda bogowie mogli przymknąć oczy na to, co się działo w Massilii przez ostatnie miesiące, ale czyż ktoś mógłby wątpić, że teraz pilnie wszystko obserwują?