Cezar dojechał na środek rynku, po czym z wolna obrócił koniem w miejscu, zakreślając pełen krąg i przyglądając się zgromadzonej ludności. W absolutnej ciszy stukot podków o bruk rozbrzmiewał głośnym echem. Przepchnęliśmy się stopniowo prawie do samego kordonu legionistów otaczających swego wodza, widziałem więc wyraźnie jego twarz. Usta miał jak zwykle mocno zaciśnięte i ledwie można było się domyślać na nich uśmiechu. Patrzył na tłum szeroko otwartymi oczami. Jego wystający podbródek i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe w zestawieniu z postępującą łysiną (na której punkcie, według Metona, był dość drażliwy) nadawały mu surowy, ascetyczny wygląd. Jakimś sposobem udawało mu się wyglądać zarazem na zadowolonego i ponurego; wyraz całkiem odpowiedni dla boga zjawiającego się pod koniec dramatu, aby ogłosić wolę niebios i przywrócić porządek w miejsce wywołanego przez ludzi chaosu.
Cezar przemówił swobodnym, niemal konwersacyjnym tonem, ale dzięki wieloletniej praktyce na Forum i na bitewnych polach jego głos docierał do najdalszych zakątków placu.
– Ludu Massilii! Przez wiele lat wy i ja byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Tak, jak Massilia zawsze była sprzymierzeńcem Rzymu, tak wy byliście moimi. A jednak kiedy przybyłem do was kilka miesięcy temu, zamknęliście przede mną bramy. Przecięliście wszelkie więzi, jakie nas łączyły. Stanęliście po stronie innego. Dziś widzicie owoce swej decyzji. Wasz port opustoszał, waszych ojców i matki trapi zaraza, dzieci płaczą z głodu. Wasze potężne mury runęły, a bramy stoją otworem wbrew waszej woli. Gdybyście udzielili mi wsparcia i przyjaźni, kiedy o to prosiłem, wynagrodziłbym was szczodrze, a moje dzisiejsze przybycie stałoby się okazją do wzajemnych podziękowań. Tymczasem stało się inaczej. Muszę wziąć od was, czego mi potrzeba, ale moje warunki nie będą takie jak między sprzymierzeńcami. Kiedy przejeżdżałem tędy ostatnim razem, moja sytuacja była niepewna. Miałem przed sobą długą kampanię w Hiszpanii. Za sobą zostawiłem Rzym, nie wiedząc, czy pod moją nieobecność sprawy potoczą się tam po mojej myśli. Mogliście wtedy ze mną negocjować i uzyskać korzyści. O, tak, wiem, jak wy, Massylczycy, kochacie się targować! Jakiekolwiek zawarlibyśmy wówczas umowy, zostałyby dziś przeze mnie dotrzymane, za co ręczę moją czcią jako Rzymianina. Ale wy zamknęliście przede mną bramy i staliście się moimi wrogami. Teraz, kiedy wróciłem, sytuacja jest zupełnie inna. Siły stawiające mi opór w Hiszpanii zostały rozgromione. Ze Wschodu nadchodzą wieści, że Pompejusz i jego błądzący zwolennicy są jeszcze bardziej niepewni i sparaliżowani strachem niż kiedykolwiek. A kiedy tego ranka przyjechałem do obozu, posłaniec z Rzymu przywiózł nadzwyczajne wiadomości. Aby wyprowadzić państwo z obecnego kryzysu, senat mianował mnie dyktatorem. Mam zaszczyt przekazać wszystkim, że pretor Marek Lepidus wybrał mnie na to dostojne stanowisko i kiedy wrócę do Rzymu, zamierzam przyjąć je z woli ludu i zaprowadzić porządek w mieście i w prowincjach. Cóż więc mam teraz zrobić z Massilią? Kiedy mogliście mnie powitać, wzgardziliście mną. Co więcej, udzieliliście schronienia moim wrogom, a mnie ogłosiliście nieprzyjacielem. Kiedy wasz mur upadł, mój zastępca Treboniusz uszanował wywieszoną przez was białą flagę i powstrzymał swe wojsko od natychmiastowego szturmu, a wy w zamian mieliście czelność wysłać oddział wypadowy i spalić nasze konstrukcje oblężnicze. Gdyby na moim miejscu był mąż bardziej mściwy, mógłby wykorzystać tę okazję i tak ukarać wasze zdradzieckie miasto, aby służyło za wieczną przestrogę dla innych. Gdyby Massilię spotkał los Troi czy Kartaginy, któż śmiałby twierdzić, że postąpiłem z nią niesprawiedliwie? Ja jednak nie jestem mściwy i widzę powody do łaskawości. W ostatniej chwili wasi przywódcy okazali rozsądek. Kazali rzucić broń żołnierzom i otworzyli przede mną bramę miasta. Włożyli mi do ręki klucz od skarbca, aby Massilia mogła wnieść pełny wkład w moją kampanię przywracania porządku. Nie widzę przeszkód, aby Massilia i Rzym nie byli przyjaciółmi jak przedtem, chociaż ta przyjaźń od dzisiaj musi mieć zupełnie inne oblicze. Kiedy odjadę do Rzymu, a muszę to zrobić prawie natychmiast, zostawię tu garnizon złożony z dwóch legionów, który dopilnuje ustanowionego przeze mnie porządku. Okażę zatem Massilii swą łaskę. Podjąłem tę decyzję nie dla wynagrodzenia zasług, choć tak spóźnionych, i z całą pewnością nie z szacunku dla waszych przywódców, którzy ściągnęli na miasto ten smutny los. Nie! Skłoniło mnie do tego głębokie i szczere uczucie, jakie żywię dla odwiecznej sławy tego miejsca. Ja nie zamierzam zburzyć w jednej chwili tego, co Artemida chroniła przez pięć wieków. Dziś Massilia mogła przestać istnieć. Zostanie jednak odrodzona!
Gdzie zaczęły się wiwaty, nie mogłem się zorientować. Podejrzewam, że na znak Treboniusza pierwsze okrzyki wzniósł kordon legionistów, co stopniowo podjęli miejscowi; najpierw nieśmiało, pojedynczo odzywały się ciche oklaski i pomruki, rozprzestrzeniające się coraz szerzej i przybierające na sile. Cezar w końcu darował im i ich dzieciom życie. Przyszłość Massilii – od dzisiaj zależnej od Rzymu – nie będzie tym, czego się spodziewali i pragnęli, ale Massylczycy byli wdzięczni zdobywcy, że ich miasto w ogóle będzie miało przyszłość. Długa walka się skończyła i choć nie przyniosła im nic poza przetrwaniem, to im wystarczało. Dlatego wiwatowali coraz głośniej, coraz bardziej żywiołowo. Kto wie, pomyślałem, może poświęcenie Ofiarowanego rzeczywiście pomogło, pomimo jego wyraźnego wycofania się w ostatniej chwili. Massilia została uratowana.
Wśród narastających wiwatów i objawów radości drobne zamieszanie nieopodal zwróciło moją uwagę na zbliżającą się do Cezara niewielką procesję. Wyciągnąłem szyję i ponad głowami ludzi ujrzałem kołyszącego się rytmicznie srebrnego orła z powiewającymi za nim czerwonymi proporcami. Był to sztandar Katyliny. Cezar też go dostrzegł i ruchem ręki nakazał żołnierzom utworzyć przejście dla nadchodzących. Orzeł wpłynął na środek placu, niesiony, jak się tego spodziewałem, przez Metona. Mój syn miał teraz na sobie najlepszą pełną, zbroję, uśmiechał się od ucha do ucha, patrząc na Cezara z nieskrywanym uwielbieniem.
Oblicze imperatora pozostało surowe, ale oczy zalśniły mu nowym blaskiem, kiedy spoczęły na orlim sztandarze. Tylko zerknął na Metona, by odpowiedzieć na jego nabożne spojrzenie. Pozostali uczestnicy tego małego pochodu nie zbliżyli się do Cezara, pozostając na zewnątrz kordonu. Zobaczyłem między nimi Gajusza Werresa, który stał z założonymi na piersiach rękami i przekrzywioną głową, uśmiechając się chytrze. Obok niego zauważyłem Publicjusza i Minucjusza, a także wielu innych mężczyzn w togach, w których domyśliłem się pozostających na wygnaniu katylinarczyków. Na widok Cezara wyciągającego rękę, by przyjąć od Metona sztandar, omal nie pomdleli z ekstazy. Wymachiwali rękami, krzyczeli, padali na kolana i płakali ze szczęścia.
Chcąc mieć lepszy widok na Metona, przecisnąłem się w tamtą stronę, aż wreszcie znalazłem się tuż za plecami żołnierzy przy grupce katylinarczyków. To nie Meto mnie w końcu zauważył – nie odrywał bowiem oczu od Cezara – ale sam imperator. Kiedy wreszcie znów potoczył spojrzeniem po otaczającym tłumie, nasze oczy na chwilę się spotkały. Widział mnie wcześniej zaledwie parokrotnie, ale rozpoznał od razu. Jego usta lekko się wygięły w namiastce uśmiechu. Kiedy pochylił się, by oddać Metonowi swój hełm, zobaczyłem, że coś szepce mu do ucha. Meto cofnął się o krok i spojrzał w moim kierunku, choć nie jestem pewien, czy cokolwiek widział; wyglądał jak oszołomiony. Odszukanie mnie w tłumie zajęło mu dobrą chwilę, a kiedy mnie spostrzegł, ruszył w stronę kordonu i kazał żołnierzom mnie przepuścić. Ci najpierw jednak zerknęli na imperatora i dopiero kiedy on skinął im głową, rozstąpili się przede mną. Niechętnie wyszedłem na otwartą przestrzeń wokół Cezara, który nie zsiadł z wierzchowca, dzierżąc w dłoni sztandar z orłem, niegdyś należący do Mariusza. Co ta chwila dla niego znaczyła? Cezar był teraz zdobywcą Galii i Hiszpanii Uterior, i przewyższył nawet swego dawnego mentora, Mariusz bowiem nigdy nie dostąpił godności dyktatora Rzymu. Entuzjazm stojących nieopodal katylinarczyków sięgał zenitu, a dochodzące ze wszystkich stron wiwaty tłumu były ogłuszające.