Выбрать главу

– Rozumiem twój dylemat – powiedział. – Niepewność to paskudne uczucie. Współczuję ci, ale pomóc nie mogę. Z jednej strony, jeśli Meto żyje i jest w Massilii, to znaczy, że związał się z Domicjuszem i zdradził Cezara. Nie możesz się przedostać do miasta, by się z nim zobaczyć, a nawet gdyby był jakiś sposób, nie pozwoliłbym ci na to. Będziesz musiał zaczekać, aż Massylczycy się poddadzą albo aż zburzymy ich mury. Wtedy, jeśli go tam zastaniemy… Naprawdę chciałbyś tu być, gdy to się stanie, i być świadkiem ukarania go za zdradę? Z drugiej strony, jeśli Meto już nie żyje, i tak nie dasz rady przeniknąć przez mury, by się dowiedzieć, jak to się stało i kto ci przysłał tę wiadomość. Mogę ci obiecać jedno: kiedy zdobędziemy Massilię i czegoś się dowiemy, dam ci o wszystkim znać. Jeśli sam Meto wpadnie nam w ręce, napiszę ci, jak Cezar z nim postąpi. Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. Twoje zadanie jest więc zakończone. Możesz wracać do Rzymu ze świadomością, że uczyniłeś wszystko, co mogłeś. Dopilnuję, aby znalazło się dla ciebie miejsce do spania na tę noc. Rano wyjedziesz z obozu. – Ostatnie słowa Treboniusza zabrzmiały wyraźnie rozkazująco. Przyglądał się przez chwilę ogryzionej kości, którą wciąż ściskał w ręku. – Ale gdzież są moje maniery! Musisz umierać z głodu, Gordianusie. Idź i przyłącz się do twojego zięcia w jadalni dla oficerów. Sos nie jest taki zły, jak wygląda, naprawdę.

Wyszedłem z namiotu i podążyłem za swoim nosem do owej jadalni. Choć w brzuchu burczało mi coraz głośniej, zupełnie straciłem apetyt.

Rozdział III

Przydzielono nam prycze w namiocie oficerskim stojącym niedaleko kwatery dowódcy. Jeżeli Treboniusz naprawdę wierzył w zdradę Metona, okazał wielkoduszność, przyjmując tak gościnnie jego ojca. Było bardziej prawdopodobne, że chce mnie po prostu mieć pod ręką i upewnić się, że następnego dnia rzeczywiście wyjadę z obozu. Leżałem na swoim posłaniu, nie mogąc zasnąć, choć dookoła wszyscy spali, a tuż obok słyszałem delikatne pochrapywanie Dawusa. Może i się zdrzemnąłem, bo trudno byłoby mi powiedzieć, czy obrazy jawiące mi się przed oczyma to sen, czy twory mojej wyobraźni. Widziałem wąwóz, w który zabłądziliśmy tego popołudnia, płot zrobiony z kości, mroczną świątynię i przysadzisty zarys kamienia z nieba, poświęconego Artemidzie, wycięty las i wróżbitę, który wiedział, po co przyjechałem… Gdzie ja się znalazłem? O świcie, jeżeli Treboniusz dopnie swego, będę musiał wyjechać, nie dowiedziawszy się niczego. W końcu odrzuciłem koc i po cichutku wyszedłem z namiotu. Księżyc w pełni wisiał nisko na zachodzie, rzucając długie, czarne cienie. Oświetlające obozowe alejki pochodnie już się dopalały. Szedłem przed siebie bez celu, stopniowo pnąc się pod górę, aż wreszcie trafiłem na wyrównany placyk koło namiotu Treboniusza. Byłem na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się widok na oblężone miasto. W ciemności Massilia przypominała wielkiego potwora z grzebieniem ze wzgórz na grzbiecie, który wypełznął z morza i padł bez sił pyskiem w dół, a potem został otoczony ścianami z wapienia, teraz lśniącymi niebieskawym blaskiem odbitych promieni księżyca. W załomach murów pod wieżami panowała najczarniejsza ciemność, podkreślana jeszcze pojedynczymi punktami ognia pochodni płonących na blankach. Po obu stronach miasta otwierały się ku morzu wcięte w ląd zatoki; większa z nich, po lewej stronie, stanowiła port. Gładka powierzchnia wody była czarna jak noc i tylko pod księżycem rozlewała się plama srebra. Wyspy nieopodal portu, za którymi stały na kotwicach okręty Cezara, majaczyły niewyraźnymi, szarymi sylwetkami.

Pomiędzy wzgórzem, na którym stałem, a najbliższym fragmentem muru miejskiego rozciągała się pogrążona w ciemności dolina. Mur wydawał się niepokojąco bliski; wyraźnie widziałem na nim dwóch massylskich wartowników patrolujących blanki. W ich hełmach migotały odbicia pomarańczowych płomieni pochodni. Za nimi wznosiło się ciemne wzgórze, grzebieniasta głowa mojego morskiego potwora. Gdzieś w mrocznej czeluści zamkniętej tymi murami zginął mój syn, jakby połknął go ów leżący zwierz. A może jeszcze żyje, wypełniając swe przeznaczenie równie ciemne jak ta noc?

Usłyszałem czyjeś kroki. Ktoś stanął niedaleko mnie. Wartownik, pomyślałem, przyszedł, by mnie posłać z powrotem do namiotu. Kiedy jednak odwróciłem głowę, zobaczyłem niskiego człowieka w nocnej tunice; na tle rozjaśnionego księżycem nieba wyraźnie rysowała się jego zgrabnie przycięta bródka. Stał na najwyższym punkcie szczytu z założonymi rękami, wpatrując się w roztaczający się w dole widok.

– Też nie mogłeś zasnąć? – spytał, nie patrząc nawet w moją stronę.

– Nie.

– Ja też. Zbyt jestem podniecony myślą o jutrze.

– A co ma być jutro?

Odwrócił do mnie głowę, przyglądał mi się przez chwilę, po czym zmarszczył czoło.

– Czy ja cię znam?

– Jestem gościem z Rzymu. Przyjechałem dziś wieczorem.

– Aha. Myślałem, że jesteś którymś z oficerów Treboniusza.

Teraz ja mu się przyjrzałem uważnie i uśmiechnąłem się.

– Ale ja znam ciebie – oznajmiłem.

– Tak? W tej ciemności nie mogę poznać…

– Spotkaliśmy się w Brundyzjum przed paroma miesiącami, w podobnych okolicznościach. Cezar oblegał zamkniętego w mieście Pompejusza, który desperacko chciał odpłynąć z Italii. Budowaliście nadzwyczajne groble u wejścia do portu, starając się go zamknąć i uwięzić okręty nieprzyjaciela. Pokazywałeś mi poszczególne konstrukcje i wyjaśniałeś całą strategię, Witruwiuszu.

Mężczyzna zmarszczył się jeszcze bardziej, a po chwili szeroko otworzył oczy.

– Oczywiście! Przyjechałeś z Markiem Antoniuszem, tuż przed całym rabanem. Gordianus, prawda? Tak, przypominam sobie. Ty jesteś ojcem tego Metona.

– Tak.

Zapadło milczenie. Obaj patrzyliśmy bez słów na skąpane w poświacie księżyca morze.

– Co wiesz o moim synu? – spytałem w końcu.

– Nigdy nie miałem okazji go poznać. – Witruwiusz wzruszył ramionami. – Jako budowniczy zawsze miałem do czynienia z innymi oficerami Cezara. Znam go z widzenia, ma się rozumieć. Widywałem go, jak jeździł z imperatorem i notował teksty Cezara. To, zdaje się, jego główna funkcja, pomoc przy pisaniu listów i pamiętników.

– Co jeszcze o nim wiesz? Musiały być jakieś plotki…

– Nigdy nie słucham obozowych plotek. – Witruwiusz parsknął pogardliwie. – Jestem fachowcem, wierzę w to, co mogę zobaczyć i zmierzyć. Nie buduje się mostów, opierając się na zasłyszanych informacjach z drugiej ręki.

Skinąłem głową w zamyśleniu.

– Twój syn jest zatem w obozie? Przyjechałeś go odwiedzić aż z Rzymu? No, ale wtedy w tym samym celu przejechałeś przez całą Italię do Brundyzjum. Bogowie musieli cię wyposażyć w twardszy tyłek ode mnie!

Zachowałem wystudiowaną neutralną minę. A więc Witruwiusz o niczym nie wie. Historia zdrady Metona nie wyszła poza krąg ludzi najbliższych Cezara. Odetchnąłem głęboko.

– Treboniusz mi mówił, że nie da się przedostać do Massilii – rzuciłem, niby przypadkowo wplatając imię dowódcy.

Inżynier uniósł brwi.

– To dobrze ufortyfikowane miasto. Mur okala je jednym nieprzerwanym ciągiem, także wzdłuż morskiego brzegu i piaszczystej plaży przy porcie. Ściany są zrobione z potężnych skalnych bloków i wzmocnione wieżami. Konstrukcja jest wyjątkowo dobra. Bloki są do siebie idealnie dopasowane i ułożone bez zaprawy czy klamer spinających. W niższych partiach są otwory strzelnicze, a u góry platformy dla machin bojowych czy katapult. To nie jakiś tam galijski fort zmajstrowany z drewnianych kłód, powiadam ci! Nigdy nie złamiemy ich taranem ani katapultami.