Poszedł po krzesła i wrócił z nimi szybko, przyniósł też parę koców. Rozmawialiśmy o tym, czy Cezar ma szansę szybko rozprawić się ze swymi wrogami w Hiszpanii, o możliwości zebrania przez Pompejusza na Wschodzie groźnej siły przeciwko Cezarowi, o złym prowadzeniu się Antoniusza. Zapewniłem go, że nastroje w Rzymie są jak najdalsze od hulaszczych. Miasto, oszołomione chaosem ostatnich miesięcy i niepewne jutra, wstrzymało oddech i chodziło na palcach z okrągłymi oczami jak dziewica w puszczy. Mówiliśmy też o słynnych wygnańcach z Rzymu, którzy na przestrzeni lat osiedli w Massilii. Najbardziej osławiony był Gajusz Verres; jego zdzierstwo jako namiestnika Sycylii sięgnęło takich szczytów, że Cycero postawił go przed sądem za malwersacje, doprowadził do skazania i przegnał do Massilii, co prawda wraz z zagrabioną fortuną. Reakcyjny przywódca rzymskiej bandy Milo uciekł tam, kiedy został uznany za winnego śmierci radykalnego przywódcy innej bandy, Klodiusza. Jaki los go czeka, jeśli Cezar zdobędzie miasto? W Massilii jest wielu takich uchodźców i banitów, w tym ludzie skazani za rozmaite przestępstwa polityczne w ramach prowadzonej przez Pompejusza kampanii „oczyszczenia” senatu. Niektórzy bez wątpienia mieli sumienia czarne jak noc, ale inni popełnili po prostu błąd, wchodząc w drogę Pompejuszowi i przeciwnikom Cezara, którzy rządzili w senacie przez ostatnie lata. Musiało być tam nawet paru dawnych zwolenników Katyliny, buntowników, którzy woleli uciec na wygnanie, zamiast paść w bitwie u boku swego wodza. Patrzyłem na ciemniejące w oddali mury miasta i zastanawiałem się, czy Verres i Milo, i wszyscy inni śpią. Jak to jest, być Rzymianinem w Massilii, do której bram łomocze nowy władca Rzymu? Jedni muszą tam drżeć z lęku, inni z radosnego podniecenia.
Witruwiusz zapoznał mnie z przebiegiem oblężenia. Pierwsza poważna potyczka rozegrała się na morzu. Z portu wysunęła się zadziwiająco mała flota massylska, składająca się z siedemnastu okrętów. Dwanaście jednostek Cezara wypłynęło im na spotkanie zza wysp. Massylczycy obserwowali wydarzenia z murów, Rzymianie ze wzgórza, na którym właśnie siedzieliśmy.
– Ale cóż to była za flota! – powiedział z sarkazmem. – Okręty zbudowane pospiesznie ze świeżego drewna, ciężkie, głęboko zanurzone, obsadzone przez żołnierzy, którzy nigdy przedtem nie żeglowali. Nawet nie starali się manewrować, tylko wpadli między massylskie okręty, złapali je hakami, rzucili się na ich pokłady i walczyli wręcz, jakby cały atak odbywał się na suchym lądzie. Morze zaczerwieniło się od krwi; aż stąd widać było wielkie plamy ostro odcinające się od błękitu wody.
Z dalszej relacji wynikało, że bitwa potoczyła się bardzo źle dla Massylczyków. Dziewięć z ich siedemnastu okrętów zostało zatopionych lub zdobytych, reszta ratowała się ucieczką do portu. Tylko silny wiatr od lądu, z jakiego słynie południowe wybrzeże Galii, powstrzymał flotyllę Cezara od pościgu. Doświadczeni żeglarze massylscy potrafili przedrzeć się do portowej zatoki, manewrując pod wiatr. Niemniej wynik bitwy przesądził o blokadzie Massilii, która teraz była odcięta od świata zarówno od strony lądu, jak i morza. Gdyby Pompejuszowi udało się przysłać oblężonym morskie posiłki, mogłoby dojść do kolejnego starcia flot, Witruwiusz był jednak przekonany, że konflikt znajdzie rozwiązanie na lądzie, nie na wodzie, i raczej wcześniej niż później.
– Jutro – szepnął.
Już tego nie słyszałem, pogrążając się w niespokojnym śnie, otulony kocem, zbyt zmęczony, by mimo zmartwień zachować przytomność choćby jeszcze chwilę.
Rozdział IV
Obudziłem się na godzinę przed wschodem słońca. I noc, i mój sen odchodziły ledwo zauważalnymi etapami, niechętnie ustępując świtowi. Z szarości powoli wyłoniła się arena przyszłego szturmu, opisana przez Witruwiusza. Siedziałem na krześle skulony i owinięty kocem po czubek głowy, patrząc na mlecznobiałe mury Massilii, zaróżowione z lekka rumieńcem przedświtu. Czarny potwór, jakiego wyobrażałem sobie nocą, nabrał głębi i ostrości, zmieniając się w łańcuch wzgórz, na zboczach ciasno zabudowanych domami, ze szczytami ukoronowanymi sylwetkami świątyń i cytadel. Morze zmieniło barwę z czerni obsydianu na ołowianoniebieską, wyspy też zarysowały się wyraźniej.
Pode mną, w dolinie, widniała przecinająca stratowaną ziemię wielka blizna transzei okalającej miasto. Opisany przez Witruwiusza nasyp wyglądał jak wysoka tama, a nieopodal sterczała na nim wieża oblężnicza. Nie dostrzegłem nigdzie tuneli, o których mówił inżynier, ale po lewej stronie, w rogu, gdzie lądowy odcinek muru zakręcał ostro wzdłuż portu, zobaczyłem potężne baszty, między którymi znajdowała się główna brama Massilii. Gdzieś w tamtej okolicy ludzie Cezara zamierzają się przekopać na drugą stronę. Powoli, ale nieubłaganie dojrzewała we mnie decyzja.
Mam wrażenie, że za młodu zawsze byłem metodyczny i ostrożny, niechętnie podejmowałem działania, które mogły okazać się nieodwracalne. Jakaż w tym ironia losu, że teraz, w latach z trudem zdobytej mądrości, zacząłem kierować się impulsem i podejmować szaleńcze ryzyko. Być może człowiek naprawdę powinien odwrócić się plecami do własnego strachu i zaufać bogom, że zachowają go przy życiu?
– Witruwiuszu… – szepnąłem.
Poruszył się na krześle, zamrugał i odchrząknął.
– Słucham, Gordianusie?
– Gdzie zaczyna się ten tunel? Ten, którym dzisiaj przedrzecie się do miasta?
Znów odchrząknął i ziewnął.
– Tam, po lewej. Widzisz tę kępę dębów w jarze wcinającym się we wzgórze? Oczywiście widać tylko ich wierzchołki. Tam właśnie jest wejście do tunelu, prawie dokładnie naprzeciwko głównej bramy. Saperzy już tam pewnie są, przygotowują sprzęt i ponownie sprawdzają obliczenia. Żołnierze mający wziąć udział w ataku zaczną się zbierać za godzinę.
Skinąłem głową.
– Jak będą uzbrojeni?
– W krótkie miecze, hełmy, lekkie zbroje. Nic ciężkiego, muszą się swobodnie poruszać. Nie chcemy, by się potykali lub nawzajem nadziewali się na dłuższą broń. Nie mogą też być zbyt obciążeni rynsztunkiem, kiedy przyjdzie im się wspinać do wyjścia.
– Czy wszyscy pochodzą z jakiejś konkretnej kohorty?
– Nie, to specjalni ochotnicy wybrani z różnych kohort. Nie każdy człowiek nadaje się do takiego zadania. Nie można skutecznie wyszkolić człowieka, aby się nie bał ciemności i nie wpadał w panikę w ciasnej, zamkniętej przestrzeni. Wsadź niektórych mężczyzn do tunelu, a choćby byli nie wiem jak odważni, dostaną biegunki ze strachu natychmiast, gdy za pierwszym zakrętem stracą z oczu światło dzienne. Nie chciałbyś znaleźć się obok takiego gościa w krytycznej chwili. Saperzy świetnie się czują pod ziemią, oczywiście, ale oni są od kopania, nie od walki. Trzeba więc znaleźć wojowników, którzy nie boją się nadepnąć na kilka dżdżownic. Ochotnicy z grupy szturmowej ćwiczyli w tunelach przez kilka ostatnich dni: jak nieść zapalony knot, by nie zgasł, jak nie tratować kolegów, kiedy zapadnie ciemność, jakie sygnały każą iść naprzód albo się wycofywać i tak dalej.
– Brzmi to skomplikowanie.
– Coś ty? – Witruwiusz prychnął wzgardliwie. – To są prości ludzie, a wystarczy im kilka ćwiczeń, aby nie potykali się o własne nogi.
– Pewnie masz rację – powiedziałem w zamyśleniu. – Każdy jako tako inteligentny facet nauczyłby się tego w mig.
– Jasne. Każdy głupi to potrafi, a jeśli wydarzy się coś bardzo złego, zginie tak samo szybko jak ci, którzy odbyli specjalny trening.
Witruwiusz zawinął się szczelniej w koc, zamknął oczy i westchnął.