– Leczę chorych.
– Operujesz ludzi bez anestezjologa?
– Nikogo nie operuję. – Wesołość znikła z jego twarzy.
– Wiec dlaczego tutaj siedzisz?
– Bo chcę. Czy możemy wrócić do oprawiania ryby?
Zrozumiała, że poruszyła bolesny temat. Nie powinna się wtrącać w jego osobiste sprawy. Chcąc poprawić nastrój, zapytała:
– Skąd wziąłeś taki frywolny fartuszek?
– Emily dostała od przyjaciółek sześć fartuszków z falbankami, każdy w innym kolorze. Podkradłem jej jeden.
– I ona nic o tym nie wie?
– Ona w ogóle niewiele wie – burknął pod nosem.
– Na szczęście.
Pstrąg był wyśmienity. Podobnie jak reszta kolacji, zakończona rabarbarowym plackiem, który pojawił się, gdy zmywali naczynia. Przyniósł go starszy mężczyzna.
– Od Mabel, z życzeniami zdrowia – oznajmił, spoglądając z nieskrywanym zadowoleniem na parę lekarzy. – A to piękna kość dla psiska. Życzę dobrej nocy!
– To mówiąc, znikł równie szybko, jak się pojawił. Zdumiewająca miejscowa gościnność!
Usiedli na werandzie i jedli ciasto z rabarbarem, podczas gdy Phoebe pracowicie obgryzała smakowitą kość.
– Phoebe należała do twojej babki?
– Uhm.
– Niezbyt odpowiedni pies dla starszej pani.
– Babcia nie była typową starszą panią – uśmiechnęła się Lizzie. – Zajmowała się paleontologią.
– Czym?
– Była paleontologiem, światowej sławy specjalistą od dinozaurów. Jeździła po świecie w poszukiwaniu pozostałości prehistorycznych gadów. Dopiero pod koniec życia musiała zrezygnować z podróżowania. Dlatego tak bardzo przywiązała się do Phoebe.
– Teraz rozumiem, skąd u Phoebe takie upodobanie do kości – zażartował Harry.
Ale Lizzie nadal myślała o babce, z której stratą wciąż nie mogła się pogodzić. Poczuła chęć, by o niej mówić.
– Kości, które interesowały moją babkę, były o wiele starszej daty – rzekła z bladym uśmiechem. – Od dzieciństwa pomagałam je identyfikować i segregować. Może dlatego zostałam lekarzem.
– Mieszkałaś z babką?
– W zasadzie tak. Ale kiedy wyjeżdżała, przenosiłam się do internatu.
– A twoi rodzice?
– Zginęli w katastrofie lotniczej, kiedy miałam siedem lat. Prawie ich nie pamiętam, chociaż wiem, że byli wspaniałymi rodzicami. – Po chwili dodała: – A co z twoimi rodzicami? Nie było ich w Birrini w przeddzień twojego ślubu, ani nie pojawili się po wypadku.
– Nie mam rodziny.
– Rodzice nie żyją?
– Nie mam rodziny. Kropka.
Dokończyli deser w milczeniu. Potem Lizzie kazała mu zostać na werandzie, a sama poszła umyć resztę naczyń. Czuła jednak, że Harry ją obserwuje.
Zastanawiała się, co w nim siedzi. Z pierwszych kontaktów można było odnieść wrażenie, że jest beztroskim młodym lekarzem, który ma się ożenić. Teraz jednak wyczuwała istnienie głębszych, mrocznych pokładów w jego duszy.
Nie będzie ich zgłębiać. To jego sprawy. Jak tylko Phoebe urodzi szczeniaki, wyjedzie stąd i zapomni o problemach Harry’ego i mieszkańców Birrini. Tak w każdym razie dyktuje rozsądek, choć serce Lizzie jakoś nie chciało przyjąć tego do wiadomości.
– Nie zmarzłeś? – zapytała, wychodząc na werandę, skąd rozciągał się piękny widok na tonące w blasku księżyca miasteczko.
– Nie wiem, nie zastanawiałem się – odparł. – Myślałem o tym, jak dobrze jest wrócić do domu.
– Zycie w szpitalu nie jest zbyt zabawne.
– A życie w wielkim mieście jest zabawne? Popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Przeniósł się na starą wiklinową kanapkę. W niczym nie przypominał młodego, robiącego karierę lekarza. Siedział w szortach i wysłużonym trykocie, z wyciągniętą przed siebie, opartą o stołek usztywnioną nogą. Nie była to jednak sprawa jego ubrania ani nogi. Było coś w sposobie patrzenia w dal i całej jego postawie, w otaczających oczy zmarszczkach, w zmierzwionych włosach…
– Bardziej przypominasz farmera niż lekarza – powiedziała, a on gwałtownie odwrócił głowę.
– Co masz na myśli?
– Sama nie wiem. Chyba… czujesz się tu u siebie.
– Chyba tak – przyznał cicho i znów popatrzył na miasteczko. – Próbowałem kiedyś wielkomiejskiego życia, ale to pieskie życie.
– Nie jest takie złe.
– Zawsze mieszkałaś w wielkim mieście?
– Uhm.
– Warto czasem spróbować czegoś innego.
– Właśnie to robię.
– Ale tylko czasowo.
– Oczywiście. Czy ustaliliście już nową datę ślubu?
– Nie.
– Emily pewnie zależy, żeby ślub odbył się jak najszybciej.
– Pewnie tak – mruknął bez przekonania.
– Posłuchaj, Harry. Mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz. Zgłosiłam się do pracy tutaj na czas twojej podróży poślubnej. Czy nadal chcesz, żebym została?
– Oczywiście.
– To wcale nie jest takie oczywiste.
– Dla mnie najzupełniej. Kiedy Phoebe się oszczeni?
– Za dwa albo trzy tygodnie.
– Ale nie możesz jechać ze świeżo urodzonymi szczeniakami. Na ich odchowanie trzeba dodać najmniej cztery, a nawet sześć tygodni. Ja do tego czasu stanę na nogi.
– I zdążysz wziąć ślub.
– Być może.
Dziwny to był wieczór. Lizzie stała na werandzie z praktycznie obcym mężczyzną, ale miała uczucie, jakby znali się od niepamiętnych czasów. Usiadła na podłodze koło wiklinowej kanapy i pogłaskała leżącą obok Phoebe. Ogarnął ją dziwny spokój.
– To, że wpadłem pod twój samochód, nie było celowe – powiedział cicho.
– Nigdy inaczej nie myślałam – odparła, podnosząc głowę, by na niego spojrzeć. – Są lepsze sposoby na odebranie sobie życia.
Harry uśmiechnął się półgębkiem.
– Byłem zaprzątnięty myślami.
– Nie dziwię się.
Opuściła głowę i znowu pogłaskała Phoebe. Wciąż czuła ten przedziwny spokój. Jakby odnalazła swoje miejsce na ziemi.
Co za bzdura! Jej miejsce jest w Queenslandzie. Przy Edwardzie? Nie, nie i nie! Na pocieszenie przytuliła się do Phoebe.
Palce Harry’ego dotknęły jej włosów.
– Dlaczego tu przyjechałaś? – zapytał.
– Już ci mówiłam.
– Że ze względu na psa. Ale to nie ma sensu.
– Właśnie że ma. – Starała się nie przywiązywać wagi do pieszczoty jego palców, które lekko głaskały jej włosy. On robi to tylko w geście przyjaźni, po prostu dlatego, że jej głowa znalazła się w zasięgu jego ręki. – Już ci mówiłam – powtórzyła. – Linie lotnicze nie zabierają psów w ciąży.
– Słyszałem. – Palce Harry’ego coraz głębiej zanurzały się w jej włosy. – Chcesz przez to powiedzieć, że przed wpuszczeniem na pokład robią każdemu psu test ciążowy?
– Nie wygłupiaj się. Przecież widać gołym okiem, że Phoebe jest szczenna.
– Jest tak spasiona, ze trudno zgadnąć, czy jest szczenna, czy po prostu tłusta.
– Nie obrażaj mojego psa. Ani mnie, bo sugerujesz zdaje się, że mijam się z prawdą.
– Niczego nie sugeruję. Pytałem tylko, dlaczego tu przyjechałaś.
– Nie twoja sprawa.
– W porządku. Ale zostaniesz?
– Według umowy miałam być trzy tygodnie.
– To dla mnie za krótko.
Jego palce doprowadzały ją do szaleństwa. Miała ochotę zamruczeć niczym kot. Trzy tygodnie… Trzy tygodnie siedzenia na werandzie z jego palcami we włosach…
Tylko trzy tygodnie?
A co powie Edwardowi?
Że zatrzymały ją nie cierpiące zwłoki ważne sprawy rodzinne. Musi przecież rozporządzić majątkiem babci. Szpital w Queenslandzie nie będzie robił trudności. Właśnie przyjęli nowego stażystę, poważnego, ze sporym doświadczeniem. Obędą się bez niej przez kilka dodatkowych tygodni.