Выбрать главу

Co nie zmienia faktu, że pod skromnym ubraniem była tą samą kobietą, z którą dziesięć lat temu postanowił się ożenić. A Edward nigdy nie odstępował od raz podjętych decyzji.

– Jak tylko Lizzie pozwoli ustalić datę ślubu. Moja matka już wszystko zaplanowała.

– Moja też! – Emily ucieszyła się z okazji podjęcia bliskiego jej sercu tematu. – Tylko Harry ciągle robi trudności. Nie rozumiem, dlaczego nie może sobie znaleźć sześciu drużbów, skoro ja mogłam wybrać sześć druhen?

– U nas jest na odwrót – odparł Edward. – Lizzie w ogóle nie chce druhen…

– Naprawdę? – zapytał Harry, spoglądając z uznaniem na Lizzie.

– Tak się akurat składa, że moje przyjaciółki nie lubią szyfonowych sukien – burknęła Lizzie na odczepnego.

Cała ta idiotyczna sytuacja zaczynała ją przerastać. Może trzeba się wreszcie na coś zdecydować. Jej związek z Edwardem trwał, z przerwami, od czasu studiów. Edwardowi należy się chyba nagroda za stałość.

– Może zdołam jakimś cudem skłonić Phoebe, żeby niosła obrączki.

– Jeszcze by je połknęła – zauważył Harry z szelmowskim uśmiechem.

No i masz. Ten jego uśmiech! Za każdym razem, kiedy myślała już, że odzyskuje rozsądek, on jednym uśmiechem niweczył jej najlepsze postanowienia.

Jak ma wyjść za Edwarda, pamiętając o istnieniu mężczyzny, który umie się tak uśmiechać? Już otwierała usta, by coś powiedzieć, kiedy do szpitala weszła młoda kobieta w wysokich gumowych butach. Kim, pani weterynarz. Jej widok uświadomił Lizzie, że od pół godziny nie zaglądała do Phoebe. Ale dlaczego Kim przyszła do recepcji?

– Czy coś się dzieje? – zwróciła się do Kim.

– Byłam w kuchni, ale Phoebe tam nie ma. Jej legowisko też znikło. Czy przeniosłaś ją gdzie indziej?

– Nie. A ty, Harry?

– Nigdzie jej nie zabierałem. Jeszcze dziesięć minut temu była w kuchni.

– Przepraszam, ale mamy coś ważnego do omówienia – wtrącił się Edward, ujmując Lizzie za ramię. Ona jednak stanowczym ruchem uwolniła się od jego ręki.

– Mam w tej chwili inne sprawy. Jeśli chcesz, porozmawiaj sobie z Emily o druhnach i drużbach, ale ja muszę przede wszystkim zająć się Phoebe i jej szczeniakami.

– Liz, tak nie…

– Przepraszam, nie powinnam tak mówić, jestem trochę zdenerwowana. Jeszcze raz przepraszam. – To powiedziawszy, odwróciła się i poszła szukać Phoebe.

Phoebe znikła bez śladu. Lizzie bezradnie wpatrywała się w kąt kuchni, w którym ostatnio suka spędzała coraz więcej czasu. Na początku protestowała za każdym razem, kiedy Lizzie zostawiała ją samą w służbowym mieszkaniu, ale w końcu oswoiła się z nowym otoczeniem. Polubiła Harry’ego, polubiła mieszkańców, którzy nieustannie przynosili jej prezenty i nie protestowała, gdy zabierali ją na część dnia do siebie. Im bliżej porodu jednak, tym bardziej niechętnie opuszczała swoje miękkie legowisko. Dziś rano Lizzie wyszła w przeświadczeniu, że Phoebe nie ruszy się zeń aż do rozwiązania. A tymczasem znikła.

– Może chciała sobie poszukać jakiegoś spokojnego miejsca w ogrodzie – zasugerowała Kim.

Lizzie pokręciła głową.

– I co, zabrała ze sobą legowisko? Nie sądzę. Usłyszały stukot kuli Harry’ego.

– Gdzie ona jest, u licha?

– Co zrobiłeś z Edwardem i Emily?

– Znaleźli wspólny temat. Dyskutują o wszelkich możliwych typach uroczystości ślubnych. Gdzie się podziała Phoebe?

– Nie wiem. Wyparowała. – Lizzie rozłożyła ręce. Harry pokuśtykał w kąt kuchni i uważnie przyjrzał się śladom na podłodze.

– Ktoś wywlekł legowisko na dwór. Spójrz na tę smugę.

Nie zamiatana od dwóch dni drewniana lakierowana podłoga była pokryta kurzem, w którym rysował się wyraźnie przetarty szlak, ciągnący się z kąta aż do drzwi na dwór.

– Chyba nie podejrzewasz, że to sprawka Phoebe?

– Rzeczywiście trudno ją o to podejrzewać – zgodziła się Kim. – Mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli powiem, że chyba nie ma dość na rozumu na to, żeby wynieść się z domu razem ze swoim legowiskiem.

– Raczej nie – zawtórował jej Harry.

– Czyli wychodzi na to, że ktoś ją wywlókł – skonstatowała Lizzie. – Tylko po co? Kto by kradł starego grubego basseta, w dodatku w jej stanie. Nie jest nawet czystej rasy. Babcia znalazła ją porzuconą przy drodze.

– Ktoś się w niej zakochał. Miłość, jak wiadomo, jest ślepa – zażartował Harry. – Ale mówiąc poważnie, kradzież wydaje się mało prawdopodobna. A może ktoś zajrzał do kuchni, chociażby Jim, i zabrał ją do siebie?

– Tylko po co wlókłby ją po podłodze razem z legowiskiem? – zauważyła Lizzie.

– Jeśli nie chciała się ruszyć, byłoby to o wiele prostsze niż brać takiego grubasa na ręce.

– Harry może mieć rację – zgodziła się Kim. – Przepraszam was, moi drodzy, ale muszę zajrzeć na chwilę do mojej krowy. Wprawdzie już się ocieliła, ale chciałabym sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wrócę za pół godziny. W razie czego dzwońcie do mnie na komórkę.

– A ja zadzwonię do Jima – powiedział Harry. Kim znikła za drzwiami, ale Lizzie nadal wpatrywała się w miejsce, gdzie ostatni raz widziała Phoebe. Nie powinnam była zostawiać jej bez opieki, myślała. Nawet na pół godziny.

Lizzie czuła się za Phoebe odpowiedzialna wobec zmarłej babki. Ale nie tylko. To coś więcej niż poczucie odpowiedzialności. Chodziło o samą Phoebe. Po prostu przywiązała się do tego wielkiego, niezdarnego i niezbyt mądrego psa. Ona, która jak ognia unikała wszelkich więzi. Przywiązała się tak, że nie umiałaby bez niej żyć. A co gorsza, przywiązała się do całego miasteczka, do jego mieszkańców. Zwłaszcza do jednego z nich.

Jak ma żyć bez niego?

Głupoty chodzą ci po głowie, skarciła się w duchu. Pomyśl lepiej o Phoebe.

– Pójdę poszukać Jima – powiedziała. – I rozejrzę się po ogrodzie.

– Na wypadek, gdyby Phoebe zachciało się opalać? – zakpił Harry.

– Na przykład – burknęła Lizzie ze złością. – Daj mi spokój. – Wyszła na dwór, trzaskając drzwiami.

Idąc prowadzącą w głąb ogrodu alejką, zobaczyła biegnącą ku niej z naprzeciwka Amy. Dziewczynka płakała i wyglądała na przerażoną.

– Amy, co się stało?

Mała w pierwszej chwili nie była w stanie wymówić słowa. Rzuciła się Lizzie w ramiona.

– No już dobrze, kochanie, uspokój się – czułym głosem przemawiała do niej Lizzie. Zdjęła Amy okulary, wytarła je do sucha, i włożyła z powrotem. – A teraz przestań płakać i powiedz, co się stało.

– One są podłe! Mogły ją zabić… Stoczyła się na dół… Phoebe.

Lizzie zamarło serce, zdołała się jednak opanować.

– Kto mógł zabić i kogo?

– One zabrały Phoebe. To znaczy Kylie i Rosę.

Uważały, że zrobią wszystkim kawał. Wsadziły ją na taczkę i powiozły na skały. Chciały schować Phoebe do groty. Teraz, kiedy ma szczeniaki!

– One ci tak powiedziały?

– Nie, wiem od Billa, brata Kylie, chodzi ze mną do jednej klasy. Czułam, że coś knują, bo od wczoraj nic tylko coś sobie szeptały i chichotały. Billy jest miły, nie taki jak one. Więc go zapytałam i wszystko mi powiedział. Dlatego poszłam za nimi, żeby zobaczyć, dokąd ją wiozą. Taczka była bardzo ciężka, ledwo ją pchały po kamieniach, no i przechyliła się na zakręcie… i zaczęła zjeżdżać w dół… Rosie nie utrzymała jej, puściła i…

– I co? – Lizzie poczuła się słabo.

– Taczka stoczyła się z urwiska, spadła na dół i rozbiła się o skały. Kylie i Rosę uciekły. Chciałam do niej zejść, ale nie dałam rady. Ona tam leży. Nie rusza się. Chyba się zabiła. – Amy znowu zaniosła się płaczem.