Выбрать главу

Lizzie wzięła głęboki oddech. Musisz myśleć spokojnie, powiedziała sobie.

– Gdzie to się stało? – spytała.

– Na końcu tej drogi. Zaraz za zakrętem.

– Dobrze się spisałaś, Amy. Teraz kolej na mnie. A ty biegnij do szpitala i powiedz o wszystkim pierwszej napotkanej pielęgniarce albo najlepiej doktorowi McKayowi. Niech natychmiast dzwonią po weterynarza.

Lizzie wpatrywała się w opadający w dół skalny uskok. Na samym dole rozciągała się kamienista plaża, dostępna tylko od strony morza. Phoebe leżała jednak nie na plaży, ale na skalnej półce, jakieś pięć metrów poniżej krawędzi urwiska.

Stok był kamienisty i niesłychanie stromy. Lizzie bez trudu wyobraziła sobie przebieg wypadku. Na stoku widniały ślady osuwającej się w dół obciążonej taczki, która uderzając o skalną półkę, rozleciała się na kawałki. Zostało tylko koło. Reszta najwidoczniej spadła do morza.

A obok koła leżała Phoebe. Nie poruszała się.

– Phoebe! – zawołała Lizzie, ale pies ani drgnął.

Nie, to niemożliwe. Babciu! Harry!

Te trzy istoty stopiły się w jej świadomości w jedno. Jeszcze miesiąc temu była niezależną panią doktor. A dziś? Śmierć babci skruszyła pierwszy ochronny pancerz. Uczyniła ją podatną na emocje. Emocje tak silne, że stojąc nad groźnym urwiskiem, nie wahała się ani chwili.

Może to wariactwo, ale rozsądek przestał się dla niej liczyć. Usiadła na krawędzi, opuściła wyprostowane nogi i zaczęła się zsuwać po kamienistym stoku. Grube dżinsy stanowiły pewną ochronę, ale zjeżdżała zbyt szybko, by panować nad wydarzeniami. Co będzie, jeżeli nie zatrzyma się na skalnej półce i wpadnie do morza, albo spadnie na nieszczęsną Phoebe? W ostatniej chwili zdołała skręcić lekko w bok i zaprzeć się nogami o wystający kamień.

Z głośnym okrzykiem wylądowała na plecach. Leżała przez chwilę bez ruchu i ciężko oddychała.

Żyję. Poruszyła rękami i nogami, sprawdzając, czy czegoś sobie nie złamała. Jest o dziwo cała i zdrowa, oczywiście nie licząc pokancerowanego mimo dżinsów siedzenia.

Phoebe. Zajmij się Phoebe.

Przewróciła się na bok, by się przyjrzeć suce. Phoebe nie ruszała się, ale jej boki miarowo podnosiły się i opadały. Oddycha. Żyje.

W Lizzie wstąpiła nadzieja. Poderwała się i obmacała dokładnie bezwolne ciało. Nie stwierdziła żadnego złamania ani zewnętrznego uszkodzenia. No tak, zjeżdżała ze zbocza, leżąc na taczce, i wypadła z niej, dopiero gdy ta się rozbiła. Dlatego niczego sobie nie złamała. Ale co ze szczeniakami?

Phoebe otworzyła oczy i zaskomlała.

– Co ci jest, staruszko? Czy coś cię boli?

Ciało Phoebe naprężyło się nagle i wstrząsnął nim dreszcz. Zaskomlała głośniej.

Ona rodzi. Od jak dawna trwają skurcze? Z tego, co ostatnio czytała, wtórne skurcze porodowe u psów mogą trwać najwyżej pół godziny. Jeśli coś pójdzie nie tak…

– Lizzie?

Podniosła głowę. Na skraju urwiska stał Harry.

– Jestem tutaj! – odkrzyknęła.

– Widzę, gdzie jesteś. – W jego głosie dosłyszała napięcie. – Bardzo ciekawa informacja. Możesz powiedzieć, jak się tam dostałaś?

– Zjechałam.

– No proszę, zjechałaś.

– Tak. Na pupie. – To powiedziawszy, przykucnęła nad skomlącą, ciężko oddychającą suką. – Boję się o Phoebe! – zawołała. – Zaczęła rodzić.

– Lizzie?

– Tak? – Tym razem nawet nie podniosła głowy. Harry milczał, jakby coś w sobie przetrawiał. W końcu zapytał:

– Czy poza tym, że rodzi, coś sobie zrobiła?

– Nie. Chyba nie.

– Nic dziwnego. Ochroniły ją pokłady tłuszczu.

– Nie masz nic lepszego do roboty, jak obrażać mojego chorego psa? – oburzyła się.

– Zdajesz sobie sprawę, co mogło grozić tobie?

– Sprowadź Kim.

– Nie ruszaj się, dopóki nie wrócę!

– A gdzie, twoim zdaniem, miałabym pójść? Ale jego już nie było.

Lizzie zastanawiała się, z jakim etapem porodu ma do czynienia. Czy nastąpiło rozwarcie szyjki? W jakim stanie są szczeniaki? Phoebe coraz bardziej się napina. Dlaczego nic się nie dzieje? Może doznała obrażeń wewnętrznych?

– Odsuń się.

Podniosła oczy. Harry stał znowu na skraju urwiska. Na ramionach miał plecak, a w rękach trzymał linę.

– Czyś ty zwariował? – krzyknęła. – Masz nogę w gipsie!

– A ty mogłaś skręcić kark. Mam linę, przywiązaną do drzewa. Wspinałem się kiedyś. Z nas dwojga to ty masz źle w głowie.

– Nie rób tego, Harry. Twoja noga…

– Odsuń się – powtórzył.

Zsunął się z urwiska i zaczął zjeżdżać. Robił to niewątpliwie bardzo umiejętnie, ani na chwilę nie tracąc panowania nad zjazdem. Trzymając asekurującą go linę, schodził krótkimi susami, odbijając się raz po raz od zbocza zdrową nogą. Lizzie obserwowała go ze strachem, ale i z podziwem. Kiedy wreszcie wylądował obok niej, niewiele myśląc, rzuciła mu się w objęcia i…

Harry objął ją, przyciągnął do siebie i wtuliwszy twarz w jej włosy, sypnął serią przekleństw. Nic sobie z tego nie robiła. Czuła mocne bicie jego serca. Warto było najeść się strachu. Phoebe.

– Słuchaj… – szepnęła, ale on tylko mocniej ją przytulił.

– Wiesz, co przeżyłem, kiedy usłyszałem twój krzyk?

– Kocham cię – powiedziała bez związku.

– Myślałem, że już po tobie.

– Okropnie cię kocham.

– Skręcę ci kark, jeżeli jeszcze raz zrobisz coś podobnego.

On mnie kocha. Czuję to. Gdyby przestał się złościć, musiałby przyznać, że mnie kocha.

Tak, ale najpierw muszą zająć się psem. Kiedy znów przypomniała mu o Phoebe, Harry niechętnie wypuścił ją z ramion.

– Coś idzie nie tak? – spytał.

– Ma skurcze i głośno dyszy. Boję się, czy…

– Psy zawsze dyszą w trakcie porodu.

– Skąd wiesz?

– Rozmawiałem z Kim – odparł, wskazując przytroczony do paska telefon. – Rozmowa się urwała, kiedy usłyszałem twój krzyk. Zaraz znów do niej zadzwonię. – Wybrał numer, ale Kim nie odbierała. – Kiedy z nią rozmawiałem, była na farmie na drugim końcu miasta i połączenie było tak słabe, że ledwo się słyszeliśmy. Ale powiedziała, że zaraz przyjedzie.

Pochylili się oboje nad Phoebe. Harry usiadł na ziemi, wyciągnął przed siebie chorą nogę i obmacał psu brzuch.

– Myślę, że powinienem wyszorować ręce – powiedział.

– Ręce?

– Dlaczego nie? Zasady przyjmowania porodu u psa są jak u ludzi. – Zastanowi! się. – Na wszelki wypadek włożę rękawiczki. Są sterylne. I użyję lubrykantu.

– Pomyślałeś, żeby to wszystko zabrać?

– Oczywiście – odparł, nie tając zadowolenia siebie.

– No to teraz już się nie wykręcisz.

– Od czego? – zdziwił się, wyjmując sprzęt z plecaka.

Przyszedł czas na powiedzenie prawdy, zdecydowała Lizzie.

– No bo skoro zadałeś sobie tyle trudu, żeby ratować nie tylko mnie, ale i mojego psa, nie mówiąc już o szczeniakach, to zamierzam zostać twoją żoną. Nie ma wyjścia. Jeżeli będziesz się opierał, po prostu cię porwę i zmuszę siłą do ślubu. Emily nie poradzi sobie z pożarem buszu.

– Ani Edward. – Nim jednak Lizzie zdążyła zareagować, Harry zabrał się do odbierania porodu i cała jego uwaga skupiła się na Phoebe.

Zapadło milczenie.

– Potrzebuję więcej smarowidła – odezwał się. Lizzie, niby sprawna instrumentariuszka, podała mu żel. Czuję się jak w sali operacyjnej, pomyślała. W bardzo dziwnej sali operacyjnej.

– No i co? – zapytała po chwili.

– Poczekaj.