Выбрать главу

– Wszystko będzie dobrze. Jestem silny jak koń.

– Pozwól, że ja to ocenię – odparła z miłym uśmiechem, by go nie drażnić. Chce udawać chojraka, ale jednocześnie trzyma się kurczowo jej ręki. Widocznie jest mu to potrzebne.

– To idiotyczne. Nie mogę tak leżeć z twarzą w błocie. Spróbuję usiąść.

– Jeśli zaczniesz się ruszać przed unieruchomieniem nogi, sprawisz sobie okropny ból – rzekła z naciskiem. Po chwili zastanowienia dodała: – Ale to nie wszystko. Złamanie spowodowało przerwanie krążenia w nodze. Jeśli kości znowu się przemieszczą, może dojść do ponownego zahamowania dopływu krwi.

– Złamanie otwarte?

– Odłamkowe, z przemieszczeniem. Ale nie otwarte.

– Dobre i to – odparł, próbując się uśmiechnąć.

– To prawda. – Był niezwykle dzielny. Na pewno strasznie cierpi. Ona na jego miejscu wyłaby z bólu.

Ale na razie ona nie może na to nic poradzić. Może jedynie siedzieć obok niego, trzymać go za rękę i pilnować, by się nie ruszał. Więcej zrobi za parę minut, kiedy morfina zacznie działać.

Phoebe nadal tkwiła w samochodzie, wyglądając przez okno z żałosną miną porzuconego przez cały świat basseta. Dobrze jej tak. W końcu to ona jest sprawczynią całego nieszczęścia. Niech sobie siedzi.

Lizzie uświadomiła sobie, że jej samochód stoi wciąż na środku drogi. Tego by tylko brakowało…

– Nikt nie będzie tędy przejeżdżał – odezwał się mężczyzna, najwidoczniej odgadując jej myśl. – Droga jest w przebudowie i została zamknięta dla ruchu na obu końcach. Dlatego wybrałem ją do biegania. Wiedziałem, że nie napotkam żadnego samochodu. – Po zastanowieniu doszedł chyba do wniosku, że coś się tu nie zgadza. – Skąd się tutaj wzięłaś? Którędy jechałaś? Chyba tylko przez góry, bo przecież nie od strony nadmorskiej szosy?

– Przyjechałam wczoraj wieczorem, kiedy nadmorska szosa była otwarta.

– Przyjechałaś już wczoraj?

– Tak, i zatrzymałam się na noc w pensjonacie.

– Przecież masz mieszkać w szpitalu.

O czym my rozmawiamy? Aha, on pewnie stara się mówić o byle czym, żeby nie myśleć o tej nodze. W porządku. Chętnie mu w tym pomoże.

– Nie mogę mieszkać w szpitalu, bo mam psa. Chcesz wiedzieć, co było przyczyną wypadku?

– Masz psa?

– Co z nogą? Nadal boli?

– Jak jasna cholera. Opowiedz mi o swoim psie.

– Phoebe jest najgłupszym psem na świecie. – To mówiąc, Lizzie zaczęła delikatnie uwalniać rękę z jego uścisku. Robiła to niechętnie, jakby nie miała ochoty zrywać z nim bezpośredniego kontaktu. Widocznie poczucie bliskości było jej tak samo potrzebne jak jemu. – Myślę, że morfina zaczęła działać – rzekła na głos.

– Jeszcze nie całkiem.

Zerknęła na zegarek. Lepiej już nie będzie, pomyślała.

– Muszę ci unieruchomić nogę. Może powinieneś zacisnąć zęby na czymś twardym.

– Wozisz ze sobą metalowe przedmioty?

– Obawiam się, że nie – przyznała. – Mam tylko paczkę sucharów.

– Chyba bym zwymiotował.

– Masz mdłości?

– Okropne!

– Postaraj się nie wymiotować, w każdym razie dopóki masz usta w błocie – poradziła, podnosząc się z ziemi, by przynieść upatrzone kawałki drewna.

Wzięła jedną z gałęzi i przyłożyła ją do tylnej części złamanej łydki. Noga wyglądała fatalnie. W poradnikach pierwszej pomocy piszą, żeby w braku czegoś lepszego obłożyć złamane miejsce gazetami. Są stosunkowo antyseptyczne i dosyć sztywne. Tylko skąd ona teraz weźmie zrolowane gazety?

Miała na sobie lekki bawełniany żakiet, w sam raz na oficjalne okazje. Może się jednak przydać do wymoszczenia prowizorycznej szyny. Przynajmniej zadry nie powchodzą w nogę.

Zdjęła żakiet i owinęła nim gałąź. Potem przyłożyła prowizoryczną szynę do złamanej nogi i zaczęła ją umocowywać, owijając bandażem od kolana w dół. W tym celu musiała lekko podnieść nogę i poczuła, że mężczyzna nagle zesztywniał. Zapewne sprawiła mu wielki ból, a on nawet nie mruknął.

– Co to za pies? – wycedził przez zęby.

Jego głos był tak przepojony cierpieniem, że Lizzie mimowolnie się skrzywiła. Może za mało tej morfiny?

– Basset.

– Po co sobie wzięłaś głupiego basseta?

– Nie wzięłam, tylko odziedziczyłam. – Skoro on potrafi mówić o psie, by nie myśleć o bólu, to i ona powinna się zdobyć na podobny wysiłek. – Po babce, która zmarła trzy tygodnie temu. Zostawiła mi w spadku Phoebe. A ponieważ mieszkam w północnym Queenslandzie, a suka spodziewa się szczeniąt i jest, mierząc ludzką miarą, mniej więcej w ósmym miesiącu ciąży, wiec nie mogę jej zabrać do domu, dopóki się nie oszczeni. Na północy panują teraz straszne upały. W dodatku żadna przechowalnia psów nie przyjmie suki w jej stanie, do samolotu też jej nie wpuszczą, i dlatego muszę doczekać u was szczęśliwego rozwiązania.

Harry McKay znowu się zamyślił.

– I dlatego zgłosiłaś się do nas na zastępstwo?

– Ano tak.

Co teraz? Prowizoryczna szyna została zamocowana, a noga unieruchomiona na tyle, na ile w tych warunkach było to możliwe. Pora się stąd zabierać.

– Jesteś pewien, że nikt tędy nie przejedzie?

– Nie ma mowy. Jesteśmy zdani na siebie. Najwyższy czas, żeby obrócić mnie na plecy i sprawdzić, czy z mojej twarzy jeszcze coś zostało.

– Myślisz, że coś z nią nie tak?

– Nie. Ale sądzę, że błotna maseczka nie doda mi już więcej urody. Zbierajmy się!

Lizzie ogarnęło na nowo poczucie bezradności. Gdyby miała karetkę, kazałaby go przenieść w pozycji na baczność na sztywne nosze, a następnie dokonała dokładnych oględzin stawów szyjnych i kręgosłupa. Ale karetki nie ma, a ona nie może zostawić go leżącego na środku drogi. Mógłby znowu stracić przytomność, a nawet zasnąć. Rzęsisty deszcz przeszedł tymczasem w zimną, uporczywą mżawkę. Jeszcze trochę, a oboje dostaną hipotermii.

Czując paniczny strach, jakiego nie pamiętała z całej swej lekarskiej praktyki, położyła się znowu na ziemi.

– Teraz przewrócę cię na plecy – rzekła. – Tylko nie próbuj mi pomagać.

– Sama nie dasz rady – wymamrotał. – Ile masz wzrostu?

– Jestem wysoka.

– Nie mówisz jak osoba wysokiego wzrostu.

– Bo mam niski głos.

– Wyglądasz mi na krasnoludka.

– Bo patrzysz na mnie z dołu, w dodatku jednym okiem. – Podłożyła mu ręce pod plecy. – Wiem, że będzie bolało, ale kiedy będę cię przewracać, postaraj się nie zginać pleców ani nie skręcać szyi.

Widać było, że żarty wywietrzały mu z głowy i mobilizuje wszystkie siły.

– W porządku. Zaczynaj!

Operacja okazała się zadziwiająco łatwa. Harry zaparł się biodrami, podczas gdy Lizzie podnosiła go jedną ręką, a drugą podtrzymywała jego ramiona i szyję.

– Nie tak szybko – ostrzegła. – Powolutku.

Minutę później Harry leżał na plecach i głęboko oddychał, czekając, aż ból zelżeje. Lizzie też odpoczywała. Ich spojrzenia się spotkały.

Miał intensywnie niebieskie oczy. Niezwykłe, pomyślała Lizzie, czując się dziwnie oszołomiona. Ale może to tylko reakcja na emocjonujące przeżycia i poczucie ulgi, że Harry patrzy na nią przytomnym wzrokiem?

Nie, to nie to. Jego oczy są naprawdę niezwykłe. Miał brudną, ściągniętą cierpieniem twarz i opuchnięte czoło, ale w oczach paliły się iskierki humoru, a na ustach czaił się czarujący uśmiech.

– No i widzisz. Nic się nie stało – powiedział, po czym jednak dodał: – Przydałoby się jeszcze pięć miligramów morfiny.