Выбрать главу

– Czyli pod pani opiekę?

– Chyba tak – z westchnieniem odparła Lizzie. Nie tak wyobrażała sobie pracę w Birrini. Kiedyś, dawno temu, zaraz po studiach, pracowała jako lekarz rodzinny. Zaledwie przez dwa lata. Ale po tamtym feralnym dniu, o którym wolałaby zapomnieć, przeszła na oddział nagłych wypadków wielkiego miejskiego szpitala i pracowała od dziewiątej rano do piątej po południu. W godzinach pracy oddawała się bez reszty pacjentom, ale po powrocie do domu była wolnym człowiekiem.

A teraz utknęła w jakiejś zapadłej rybackiej mieścinie, w której jedyny lekarz został obezwładniony chorobą. Zostanie wessana w miejscowe problemy. Na dobrą sprawę powinna stąd natychmiast wyjechać. I zadzwonić z awanturą do agencji, która ją okłamała.

Znaleźliby jej pracę w innym miejscu. Na zastępstwa jest zawsze duże zapotrzebowanie. Tak, ale…

– Bez pani nie damy sobie rady – odezwała się May. Lizzie aż drgnęła.

– Kiedy ze mną jest podobnie jak z tobą – odparła. – Potrafię ciężko pracować, ale nie lubię ponosić odpowiedzialności.

– Czasami człowiek nie ma wyboru – sprytnie zauważyła May. – Tak jak pani teraz. Jeśli Harry’ego zabiorą do innego szpitala, a pani wyjedzie, trzeba będzie zamknąć interes do jego powrotu. I wszyscy pacjenci…

– A ilu ich macie? – przerwała Lizzie.

– Pięcioro. To znaczy w samym szpitalu. Bo jest jeszcze dom opieki.

– Jego nie trzeba by zamykać.

– Domu nie, ale szpital tak. Lizzie zmarszczyła brwi.

– Czegoś tu nie rozumiem. Zastępstwo w waszym szpitalu przyjęłam dopiero w ostatni wtorek, a termin wesela musiał być znany przynajmniej od paru miesięcy.

– Wcześniej był umówiony inny lekarz, ale dowiedział się, jaka to zapadła dziura, i w ostatniej chwili zrezygnował.

To dlatego w agencji ukryli przed nią prawdę. Ogarnęła ją złość.

– W takim razie i ja mam prawo…

– Nie – gwałtownie zaoponowała May. – Pani jest dobra.

– Wcale nie jestem dobra.

– Już ja się znam na ludziach. Ktoś, kto włóczy ze sobą takiego psa jak ta pani suka, zamiast go dawno uśpić, musi mieć serce ze szczerego złota.

– Uważasz, że mam źle w głowie?

– Ja tego nie powiedziałam.

Był to najrozkoszniejszy prysznic w jej życiu. Lizzie stała i stała pod strumieniem gorącej wody, która zmywała z niej brud, uspokajała napięte nerwy i pozwalała zapomnieć o kłopotach i zobowiązaniach.

Phoebe zaopiekował się jakiś człowiek imieniem Joe. Już samo to sprawiło Lizzie nie wysłowioną ulgę. Od śmierci babki suka nie odstępowała jej na krok, co było męczące dla osoby nawykłej do samotności, która nie lubi się wiązać.

Wybierając się dziś do Birrini, Lizzie postanowiła zostawić Phoebe w pensjonacie. Ale gdy tylko zamknęła za sobą furtkę i chciała wsiąść do samochodu, nieszczęsna suka zaczęła rozpaczliwie skomleć i rzucać się na ogrodzenie.

– Przestań, bo stracisz szczeniaki – upomniała ją. Ale Pheobe tak długo skomlała i nie przestawała się szamotać, że Lizzie musiała ją w końcu wziąć. Na swoje nieszczęście, bo przez nieznośną Phoebe znalazła się teraz w beznadziejnym położeniu.

Co powiedziała May? Że jestem dobra?

Nie jestem dobra. Po prostu nie mam wyjścia.

Phoebe była ukochanym psem babci, która bardzo kochała Lizzie i była w jej trudnym dzieciństwie i młodości jedynym oparciem. Na myśl o babci w oczach Lizzie zakręciły się łzy. Nie, nie będzie płakać. To z powodu babci nie mogła uśpić nieszczęsnej Pheobe.

– Jak mogłaś pozwolić, żeby zaszła w ciążę? – jęknęła na głos pod adresem zmarłej babki. – Jednego basseta jakoś bym zniosła, ale cały miot szczeniaków? W dodatku nie wiadomo, jakiej rasy. A jak przyplątał się jakiś kundel? Może zresztą to i dobrze, bo szczeniaki odziedziczyłyby rozum po ojcu.

– Hej, kochanie, masz towarzystwo pod prysznicem? – rozległ się głos May. – Bo jeśli tak, to nie przeszkadzam.

– Nic ważnego, po prostu rozmawiałam z sitkiem od prysznica – odparła Lizzie, wystawiając głowę.

Miła kobieta z tej May, pomyślała. Chyba się zaprzyjaźnimy. Jeszcze bardziej się ucieszyła, widząc, co May trzyma w rękach.

– Moje ubrania!

– Ano. Joe przywiózł je z pensjonatu.

– Przywiózł moje bagaże?

– Tak, wszystkie rzeczy. Razem z legowiskiem dla psa.

– To bardzo miło z jego strony. – W rzeczywistości wiadomość ta niezbyt ją ucieszyła. – Możesz mi podać ręcznik? – Wycofała się dla zyskania na czasie za zasłonę, chcąc się zastanowić. – Ale ja nie mogę zostać – rzekła po chwili.

– Musi pani.

– Niby dlaczego?

– Bo potrzebujemy lekarza, który byłby na zawołanie przez całą dobę siedem dni w tygodniu.

– Jak to? – spytała Lizzie, z trudem przełykając ślinę. – Przecież doktor McKay nie był pod telefonem, kiedy wpadł mi pod samochód na leśnej drodze.

– Tylko dlatego, że Emily ciosała mu kołki na głowie. Nic dziwnego, że miał dosyć. Ja też uciekłabym gdzie pieprz rośnie, gdybym musiała bez przerwy podziwiać przygotowania do ceremonii ślubnej.

– To miał być ślub z wielką pompą?

– Jeszcze jaką! – May wsunęła za zasłonę rękę, podając Lizzie bieliznę.

– Lubisz grać rolę garderobianej?

– Tylko jak mam ochotę pogadać. Wyśle pani doktora McKaya do innego szpitala?

– Jak tylko dostanę się do telefonu.

– Emily nigdy tego pani nie daruje.

– Nic na to nie poradzę.

– To pani go potrąciła.

– Więc co mam teraz zrobić? Uzdrowić go cudownym sposobem, żeby mógł dojść o własnych nogach do ołtarza? Jeżeli Emily chce koniecznie zostać jutro jego żoną, musi pojechać razem z nim i zgodzić się na ślub przy szpitalnym łóżku.

– Mam podać dżinsy i koszulkę? – zapytała May.

– Doskonale. – Naciągnąwszy na siebie ubranie, Lizzie wyszła zza prysznicowej zasłony.

– Pani im powie, czy ja mam to zrobić?

– Co?

– Że ślub się nie odbędzie.

– A gdzie jest Phoebe? – zapytała Lizzie, na wszelki wypadek zmieniając temat.

– Pod dobrą opieką. Phoebe może na razie poczekać. Teraz musimy przede wszystkim uporać się z Emily.

Czysta i przebrana w suche rzeczy Lizzie ruszyła w kierunki sali, w której odpoczywał Harry. Kiedy zbliżyła się do drzwi, z wnętrza dobiegł ją zdenerwowany kobiecy głos.

– Z nogą w gipsie dojdziesz o kulach do ołtarza. A potem będę cię podtrzymywać. Nie możemy sprawić zawodu dwustu zaproszonym gościom.

Lizzie zatrzymała się z ręką na klamce, czekając na reakcję Harry’ego. On jednak milczał. W obecnym stanie biedak gotów jest zgodzić się na wszystko, pomyślała i otworzyła drzwi. Emily popatrzyła na nią jak na intruza, natomiast na twarzy Harry’ego odmalowała się widoczna ulga.

– Nie wyglądasz na lekarza – zauważył z lekkim uśmiechem.

Faktycznie. Lekarski kitel dodałby jej powagi, ale w szpitalnych zasobach były tylko kitle w jego rozmiarze.

– Ty też nie przypominasz lekarza.

– Bo też czuję się raczej jak pacjent. Co mnie czeka?

Lizzie nie od razu zdobyła się na odpowiedź.

– Podróż do Melbourne. Za pół godziny – odparła w końcu.

– Co pani opowiada! – obruszyła się Emily, puszczając rękę Harry’ego.

– Mówię, że Harry musi być jak najszybciej przewieziony do Melbourne do szpitala. Pogotowie lotnicze zjawi się za jakieś trzydzieści minut. Ja nie potrafię złożyć twojej nogi.

– Dlaczego? – spytał Harry.

Widać nie pamiętał, co mu wcześniej mówiła o rozmiarach złamania i jego możliwych konsekwencjach.