– Wierzysz zatem w ryzyko i szczęście? – upewniła się Sydney. – Wierzysz w takie rzeczy?
Przyjrzał jej się z zainteresowaniem.
– Zadajesz mi pytanie filozoficzne, droga Syd?
– Jestem po prostu ciekawa – odparła, przełknąwszy ostatni haust whisky. – Widujesz tak wiele wypadków, kraks i katastrof, tak wiele śmierci. Zastanawiam się, jaki masz do całej sprawy stosunek.
Minor rozmyślał nad jej pytaniem przez moment.
– Stoicki, jak sądzę – odrzekł w końcu. – Zgodny z teorią Epikteta, Marka Aureliusza i im podobnym. – Zachichotał. – Raz tylko czułem się wystarczająco politycznie nastawiony do świata, żeby pojechać do Waszyngtonu i rzucić cegłą w Biały Dom. A było to wtedy, gdy Bill Clinton, spytany o najważniejszą książkę, jaką ostatnio przeczytał, odpowiedział: „Rozmyślania Marka Aureliusza”. – Znów zachichotał. – Ta rządzona przez miłość masa pragnień, że tak sparafrazuję cesarza.
– Ale w co ty wierzysz? – naciskała Syd. – Poza stoickimi poglądami… jakie są twoje? – Przerwała na moment, po czym cicho zacytowała: „Dla istoty racjonalnej niemożliwe do zniesienia jest tylko to, co irracjonalne. Wszystko, co racjonalne, istota owa zawsze potrafi znieść. A zatem i wszelkie ciosy potrafi ona wytrzymać”.
Dar zagapił się na nią.
– Cytujesz Epikteta?
– Jak więc określiłbyś swoją filozofię? – powtórzyła Sydney.
Minor odstawił pustą szklankę, splótł palce i opuszkami dotknął dolnej wargi. W zagasającym ogniu rozkruszyła się kolejna kłoda i żar na nowo się rozjarzył.
– Kilka lat temu przyjechał z wizytą starszy brat Larry’ego, pisarz, który mieszkał w Montanie do czasu rozpadu swojego małżeństwa. Trochę go wtedy poznałem, a później widziałem w telewizji wywiad, którego udzielił. W tym wywiadzie zapytano go o jego filozofię. A musisz wiedzieć, że napisał akurat powieść, w której sporo było o katolicyzmie. Dziennikarz usiłował skłonić nieszczęśnika do publicznego przedstawienia jego światopoglądu. – Syd w milczeniu czekała na dalszy ciąg. – Więc brat Larry’ego… na imię ma Dale… przeżywał wtedy trudny okres. W odpowiedzi na pytanie zacytował Johna Updike’a. Cytat brzmiał mniej więcej tak: „Nie jestem ani muzykalny, ani wierzący. Gdy kładę palce na klawiszach, nigdy nie wierzę, że usłyszę akord”.
– To smutne – oświadczyła po długiej chwili jego towarzyszka.
Dar uśmiechnął się.
– To była tylko wypowiedź brata Larry’ego, który cytował innego pisarza… Nie powiedziałem, że ja wyznaję podobne poglądy. Podpisuję się raczej pod „brzytwą Ockhama”.
– Williama Ockhama – przerwała mu Sydney. – Który wiek… piętnasty?
– Czternasty – poprawił ją Darwin.
– Maksyma, zgodnie z którą – kontynuowała kobieta – podczas wyjaśniania jakiegoś problemu nie należy bez potrzeby mnożyć założeń i tez.
– Albo inaczej mówiąc – dodał Dar – wśród równych sobie rozwiązań najwłaściwsze jest zwykle to najprostsze.
– Zasady out, uprowadzenie przez Obcych – roześmiała się Syd.
– Strefa Pięćdziesiąta Pierwsza, kaput – odparował Darwin.
– Spisek przeciw Kennedy’emu… adios - odcięła się Sydney, a jej uśmiech się rozszerzył.
– Oliver Stone, bye bye - zgodził się Dar.
Syd przez chwilę milczała.
– Wiedziałeś, że jesteś słynny dzięki „ostrzu Darwina”?
– Dzięki czemu? – spytał, mrugając z zaskoczenia.
– Chodzi o jakąś twoją wypowiedź sprzed kilku lat… Sądzę, że ze spotkania Amerykańskiego Stowarzyszenia Inspektorów Ubezpieczeniowych.
– O Chryste! – jęknął Dar, zakrywając dłońmi oczy.
– W swojej wypowiedzi nawiązałeś właśnie do „brzytwy Ockhama” – wyjaśniła. – Zdaje mi się, że powiedziałeś: „…Wśród równych sobie rozwiązań najprostsze jest zwykle najgłupsze”.
– Co jest głupio oczywiste – mruknął Darwin.
Sydney powoli pokiwała głową.
– Tak, tak, wiem, co mówiłeś. Przypomnieli mi się teraz faceci w pikapie, którzy próbowali spektakularnie przerwać tamten koncert rockowy…
Dar przyjrzał się nagle oczekującemu na przegląd wypełnionemu aktami, stosem dyskietek i napędów typu zip pudłu.
– Wiesz, może źle szukamy w naszych plikach – zauważył. Kobieta podniosła głowę. – Może niewłaściwe jest nasze założenie. Może nie chodzi o jakieś moje śledztwo w sprawie głupiego wypadku… nawet śmiertelnego – powiedział. – Może czymś innym przyciągnąłem uwagę jakiegoś przestępcy. Weźmy na przykład morderstwo…
– Czy rozwiązałeś ostatnio tajemnicę jakiegoś morderstwa? – Sydney weszła mu w słowo. – Oprócz sprawy nabitego na pręty nieszczęsnego Phonga? – Darwin skinął głową. – Opowiesz mi o tym? – poprosiła.
Minor zerknął na zegarek.
– Tak. Jutro.
– Ty draniu – mruknęła, choć z uśmiechem. Po chwili dorzuciła: – Dzięki za szkocką. – Dar odprowadził ją do drzwi. Sydney zatrzymała się w progu, a Darwinowi przemknęła przez głowę nagła, dzika myśl, że kobieta zamierza go pocałować. – No dobrze, idę spać w moim cudownym wozie – stwierdziła. – Ale skąd będę wiedziała, że napadli cię przestępcy i tkwisz po uszy w kłopotach?
Minor sięgnął pod ciężki płaszcz wiszący na ściennym haku i zdjął duży, jaskrawo pomarańczowy gwizdek na sznurku.
– Służy piechurom, którzy podczas wycieczki zgubią się w lesie. Jego przeklęty gwizd słychać na dobre trzy kilometry.
– Przypomina gwizdek dla potencjalnych ofiar gwałtu – zauważyła Syd.
– Właśnie.
– No cóż, jeśli zatem zjawią się dziś wieczorem jacyś mordercy, po prostu zagwiżdż. – Zawahała się i Minor dostrzegł w jej niebieskich oczach przekorny błysk. – „Umiesz gwizdać, prawda, Steve?”.
Dar wyszczerzył zęby. Dziewiętnastoletnia Lauren Bacall zadała to pytanie Humphreyowi Bogartowi w Mieć i nie mieć. Darwin uwielbiał ten film.
– Taaa – odparł. – Trzeba tylko wsunąć gwizdek między wargi i dmuchnąć.
Śledcza Olson skinęła głową i ruszyła ścieżką, oświetlając sobie drogę latarką. Dmuchała na każdą mijaną latarnię, gasząc je. Minor obserwował ją, aż zniknęła mu z oczu.
Rozdział dziewiąty
Syd zastukała do drzwi domku Dara wcześnie w sobotni ranek, ale Minor zdążył już wstać, wziąć prysznic, ogolić się i przygotować zarówno kawę, jak i śniadanie. Sydney radośnie zjadła jajka na bekonie i dwukrotnie dolała sobie kawy.
Zanim zaczęli pracę, Darwin zabrał przyjaciółkę na długi spacer po posiadłości. Zaszli do wąwozu na wschodzie, gdzie mieściła się opuszczona kopalnia złota, a także do strumienia, który wpadał do kanionu, obejrzeli mały wodospad na wzgórzu, przerzucone nad przepaścią zwalone drzewo, które wyglądało na zbyt gładkie i omszałe, aby bezpiecznie przez nie przejść, płyty skalne i wielkie głazy ciągnące się aż do wysokiego szczytu na północy, brzozowe zagajniki, hektary starych sosen na stoku tuż nad domkiem i nie kończące się łąki w dolinie poniżej. W trakcie wędrówki Dar stale odczuwał tę samą przyjemność, która tak mocno zaszokowała go ubiegłej nocy – dziwną świadomość fizyczności tej kobiety, ciepła jej uśmiechu, uczucie żaru, który rozpalał w nim ton jej głosu i jej śmiech.
„Daj sobie spokój, stary” – ostrzegał się w myślach.
– Wiem, że kobieta rozmawiająca z mężczyzną nie powinna już obecnie zadawać takiego pytania – odezwała się Sydney, zatrzymując się nagle i patrząc wprost na niego – ale powiedz mi, Dar, o czym myślisz. Mam wrażenie, że z odległości pół metra słyszę szalejące w twojej głowie myśli.
Znajdowała się rzeczywiście zaledwie pół metra od niego. Gdy się zatrzymał, z trudem zwalczył pragnienie otoczenia jej ramionami, przyciągnięcia blisko, przyłożenia twarzy do krzywizny jej szyi tuż za uchem, dokładnie tam, gdzie włosy lekko zawijały się. Pragnął dotknąć tego miejsca i wdychać zapach Syd.
– O Billym Jimie Langleyu – powiedział w końcu, robiąc krok wstecz. Podniosła głowę. Dar wskazał na południe. – Badałem ten wypadek mniej więcej rok temu tam, w rezerwacie. Chcesz o nim posłuchać? Chcesz rozwiązać tajemnicę?
– Jasne.
Odchrząknął.
– W porządku… Wezwano mnie na miejsce potencjalnego zabójstwa mniej więcej osiem kilometrów stąd, w lesie…
– To nie będzie opowieść o morderstwie, którą obiecałeś mi ubiegłej nocy, prawda?