Darwin zerknął na ekran swojego komputera, na którym furgonetka znów uderzyła w pieszego, po czym zniknęła za zakrętem, wróciła i potrąciła nieszczęśnika po raz kolejny. Znów i… znów.
– Sądzą że odkryłem fakty – zastanowił się głośno Minor. – I z jakiegoś powodu uważają mnie za zagrożenie.
– To jest morderstwo – zauważyła Sydney.
Dar potrząsnął głową.
– Departament Policji Los Angeles zakończył już tę sprawę, firma wynajmująca furgonetki zapłaciła, a Donnie i Gennie przeprowadzili się do San Francisco. Nikogo już ten wypadek nie interesuje. Musiało chodzić o coś innego.
– Nawet jeśli – zauważyła Syd – wszystkie sprawy łączą się z naszym ulubionym mecenasem Esposito. Tu jednak mam coś jeszcze bardziej interesującego. – Uderzyła w kilka klawiszy na klawiaturze.
Minor dostrzegł, że przez ekran laptopa mignął symbol FBI. Oficer śledcza wpisała hasło, które pojawiło się w postaci rzędu gwiazdek, po czym zaczęły się pojawiać i znikać katalogi, pliki i fotografie.
– Masz dostęp do banku danych FBI? – rzucił zaskoczony Darwin. Nawet eksagenci specjalni nie zachowywali tego przywileju po odejściu.
– Oficjalnie współpracuję z Narodowym Biurem do Spraw Przestępstw Ubezpieczeniowych – wyjaśniła Syd. – Pamiętasz Jeanette z zebrania u Dickweeda? Współdziałam z jej grupą. W 1992 roku Biuro połączyło się Instytutem Zapobiegania Przestępstwom Ubezpieczeniowym i wtedy FBI okazało wsparcie poprzez udostępnienie im swoich plików komputerowych.
– Taki dostęp chyba często się przydaje – zauważył Minor.
– Bardzo. Szczególnie w takich sytuacjach jak ta – przyznała kobieta, wskazując na zdjęcie i odciski palców Dickiego Kodiaka, inaczej znanego jako doktor Richard Karnak. Prawdziwe nazwisko Richard Trace.
– Richard Trace? – upewnił się Darwin.
– Syn Dallasa Trace’a – powiedziała Syd, stukając w kolejne klawisze i przywołując następne dane.
Dar dwukrotnie zamrugał.
– Dallas Trace? Świetny stary prawnik? Długowłosy facet w kamizelce z koziej skóry i rzemyku z medalionem zamiast krawata. Ten, który prowadzi głupi program prawniczy na CNN?
– Właśnie ten – odparła Sydney. – Obok Johnny’ego Cochrana najlepiej znany i najbardziej kochany amerykański obrońca.
– Cholera – mruknął Darwin. – Dallas Trace to arogancki bałwan. Wygrywał sprawy dzięki tym samym sztuczkom, których użył Cochran w procesie O.J. Simpsona. Wydał też książkę: Jak przekonać kogoś prawie do wszystkiego, ale mnie przez tysiąc lat nie zdołałby przekonać do jej przeczytania.
– Niemniej jednak – podjęła Sydney – akurat jego syna Richarda potrąciła, przejechała furgonetką, zabiła… zamordowała… w badanym przez ciebie wypadku Gennie Smiley.
– Musimy wznowić tę sprawę – odparował Minor.
– Już ją zaczęliśmy na nowo – odcięła się Syd. – Ustalenie, kto próbował cię zabić i moje śledztwo w sprawie wojny gangów oszustów ubezpieczeniowych idą teraz jednym torem. W poniedziałek popchniemy tę sprawę do przodu.
– W poniedziałek?! – spytał wstrząśnięty Dar. – Ależ mamy dopiero sobotnie popołudnie.
– A ja nie miałam cholernego wolnego weekendu od siedmiu miesięcy – odburknęła Sydney i potoczyła dziko oczyma. – Chciałabym mieć dla siebie choć jeden dzień i przespać spokojnie jedną noc w odnowionym wozie, a dopiero potem ruszyć dalej. Darwin rozłożył ręce.
– Wiesz, minęło sporo czasu, odkąd sam miałem wolną choćby niedzielę.
– Więc się zgadzasz? – spytała, wyciągając dłoń.
– Zgadzam się – odrzekł. Wziął jej rękę i uścisnął.
Syd wyciągnęła obie dłonie, przyciągnęła nagle jego twarz do swojej i pocałowała go powoli, lecz mocno i pewnie w usta. Potem ruszyła do drzwi.
– Zdrzemnę się teraz trochę, ale kiedy wrócę tu wieczorem, liczę na grillowane steki.
Minor patrzył za odchodzącą przez chwilę nawet rozważał, czy nie powinien pójść za nią do wozu, potem zrugał się w myślach za te próżne dumania. W końcu wsiadł do auta i pojechał do miasta po steki i dodatkowe butelki piwa.
Rozdział dziesiąty
Dar zapiął pasy pilota, po czym rozsiadł się wygodniej na siedzeniu jednomiejscowego szybowca wyczynowego L-33 Solo. Sprawdził pedały sterowania kierunkowego, a następnie rozejrzał się. Ken prowadził po pasie holownik marki Cessna, natomiast brat Kena, Steve, stał i obserwował napiętą sześćdziesięciometrową linę. Ken zatrzymał na moment holownik, Steve zaś zajrzał w tym czasie przez szybkę do kokpitu i pokazał Darwinowi jeden ze swych sekretnych gestów: zacisnął dłonie w pięści, wykonał nimi okrężny ruch, w końcu wystawił oba kciuki. Całość oznaczała: „Sprawdź zespół przyrządów do sterowania”. Minor dokonał ponownej kontroli i uniesionym kciukiem potwierdził swoją gotowość do lotu.
Steve dał znak bratu w holowniku, po czym wykonał kolejny sekretny gest, przesuwając prawą ręką z prawej strony na lewą. Holownik ruszył, lina łącząca go z szybowcem naprężyła się. Ken obejrzał się z jednomiejscowej cessny. Steve znów zajrzał do Darwina, który kiwnął głową, prawą dłoń ułożył na drążku sterowym, lewą pozostawiając na kolanie, choć w każdej chwili, w razie najdrobniejszych nawet kłopotów, gotów był pociągnąć uchwyt zwalniający zaczep holowniczy. Holownik przyspieszył, szybowcem szarpnęło lekko, a później zaczął podskakiwać najpierw na trawiastym pasie, potem na asfaltowej drodze startowej.
Rozwijając niezbędną do startu prędkość, Dar sprawdził ponownie kolejne elementy według spisu, którego nauczył się kiedyś na pamięć – wysokościomierz, pasy, przyrządy do sterowania, osłona kabiny pilota, lina, kierunek. Wszystko było w porządku. Przesunął się nieznacznie, starając się uzyskać maksymalny komfort. Oprócz biodrowego pasa bezpieczeństwa i pasów naramiennych miał też na plecach spadochron model 305 Strong Para-Cushion. Dokładniej mówiąc, był to spadochron połączony z podkładką pod pośladki oraz dodatkową dmuchaną warstwą przy plecach, dzięki której Darwinowi siedziało się wygodniej na fotelu szybowca. Większość znanych mu pilotów szybowców wyczynowych gardziła spadochronami, jednak dwóch jego znajomych zginęło właśnie z tego powodu: jeden w kompletnie głupiej kolizji powietrznej nad Mount Palomar kilka kilometrów na północ stąd, a drugi w wysoce nieprawdopodobnym wypadku – gdy wykonywał pętle, lewe skrzydło szybowca po prostu się oderwało.
Dar lubił zarówno fizyczny komfort związany z tym wyjątkowym spadochronem, jak i komfort umysłowy, który mu zawdzięczał.
Solo oczywiście opuścił ziemię przed holownikiem. Darwin utrzymywał maszynę dobry metr osiemdziesiąt ponad pasem startowym, aż Ken poderwał cessnę w powietrze na wysokość stu kilkudziesięciu metrów. Wówczas Minor wprowadził szybowiec w normalną pozycję holowniczą, pozostając tuż nad małą cessną Kena. Oficjalnie Dar używał standardowej techniki górskiej, czyli trzymał maszynę w jednym rzędzie z holownikiem, co oznaczało, że holownik znajdował się w stałej pozycji przed przednią szybką szybowca, tuż ponad jego prostym pulpitem sterowniczym. Po prawdzie jednak stosował sztuczki wykwalifikowanych pilotów, wybierając jakieś miejsce względem holownika i w nim pozostając. Ten manewr wymagał umiejętności przewidywania i nieco… telepatii, ale ponieważ Ken holował Darwina już kilkaset razy, oba te warunki mogły być spełnione.
Ranek był piękny, widoczność bez ograniczeń, z zachodu wiał lekki wietrzyk o sile trzech węzłów. Szybowiec wspaniale unosiły fenomenalne prądy termiczne, powstające na pogórzach i w górach, wokół mieszczącego się w dolinie pasa startowego. Kiedy Minor osiągnął wysokość trzystu metrów, zauważył dalej na zachodzie front burzowy. Przy takim wietrze burza zapewne szybko dotrze do wybrzeża i uniemożliwi szybowanie na dobre kilka godzin.
Holownik i L-33 Solo Minora leciały w równym, mocnym tempie. Holownik skręcił najpierw na północ, potem na zachód, wzleciał wyżej, po czym wybrał kurs północno-wschodni i leciał pod wiatr, kierując się ku Mount Palomar. Na umówionej wcześniej wysokości sześciuset metrów lina holownicza napięła się i maksymalnie wyprężyła. Gdy Darwin miał pewność, że Ken to zauważył, pociągnął uchwyt zwalniacza zaczepu liny i uwolnił maszynę. Ken wprowadził cessnę w gwałtowne zejście.
Teraz szybowiec Dara unosił się już sam, wznosząc się na prądach termicznych z pogórza i stromych grzbietów położonych na północ od lotniska. Darwin rozsiadł się wygodnie i cieszył ciszą, którą zakłócał jedynie uspokajający pęd powietrza, ocierającego się o metalowe skrzydła i kadłub maszyny.