W niedzielę rano Dar obudził się wcześnie. Wstał, przygotował kawę, wyjął bajgle i płatki. Zostawił Syd notkę i właśnie miał jechać do portu szybowcowego Warner Springs, kiedy kobieta stanęła w drzwiach. Miała na sobie dżinsy, czerwoną koszulę z bawełny i lekką kamizelkę khaki z licznymi kieszeniami. Kamizelka skrywała kaburę z pistoletem, którą miała przy pasku.
– Byłam na spacerze – wyjaśniła. – Wyrywasz się gdzieś beze mnie?
– Taaa – odparł Darwin i opowiedział o planowanym locie szybowcem.
– Chciałabym pojechać z tobą.
Minor zawahał się.
– Znudzi cię stanie na pasie i czekanie na mój powrót – stwierdził. – Może lepiej posiedzisz tutaj i przejrzysz niedzielne gazety… Zaraz podjadę po nie na krzyżówkę. W pobliżu skrzynek pocztowych jest automat z prasą.
– Nie mogę polecieć z tobą? – spytała.
– Nie – odparł Dar z niezamierzoną szorstkością. – Chodzi o to – dodał szybko – że szybowiec jest jednomiejscowy.
– Chętnie jednak popatrzę – upierała się Syd. – Poza tym pamiętaj, że nie jestem tu właściwie gościem, który przyjechał odwiedzić cię w weekend, ale twoim ochroniarzem.
Wypłukali termos gorącą wodą i napełnili go kawą spakowali kilka bajgli i ruszyli. Przejechali miasteczko Julian, dotarli na autostradę 78, tam skręcili na północny-zachód, przejechali kaniony, wjechali na autostradę 79 i wreszcie znaleźli się w rozległej dolinie Warner Springs. Syd zaskoczyło odkrycie, jak mały jest szybowiec Darwina.
– Mam wrażenie, że składa się wyłącznie z kadłuba, skrzydeł i ogona – zauważyła, kiedy Minor odwiązywał maszynę.
– Niewiele więcej potrzebujesz, jeśli chcesz się unosić na wietrze – odparł.
– Czyli szybować – upewniła się Sydney.
– Właśnie.
Syd podtrzymała jedno skrzydło, tymczasem Dar podniósł belkę ogonową, a następnie we dwoje wypchnęli czerwonobiałe solo z magazynu na trawiasty nasyp pasa startowego. Ken przyleciał na holowniku Cessna, lądując po wprowadzeniu kolejnego szybowca na odpowiedni kurs.
– Jest lekki – oceniła Syd, z łatwością poruszając skrzydłem w górę i w dół – a jednak wykonany z metalu. Sądziłam, że szybowce składają się z drewnianej ramy obciągniętej płótnem albo czymś podobnym. Tak jak stare dwupłatowce.
– To jest L-33 Solo – wyjaśnił Darwin. – Zaprojektował go Czech Marian Meciar. Szybowce te wciąż konstruuje fabryka LET w Republice Czeskiej. Prawie cała maszyna jest zbudowana z pewnego stopu aluminium. Wyjątkiem jest materiał na sterowej części ogona. Cały, pusty szybowiec waży zaledwie dwieście siedemnaście kilogramów.
– Czy Czesi robią dobre szybowce… wyczynowe? – spytała Sydney, kiedy Dar otwierał kabinę pilota i układał na siedzeniu swój szczególny spadochron.
– Ten bez wątpienia im się udał – przyznał. – Musiałem tylko zeszlifować warstwę farby, gdyż przy sześćdziesięciu ośmiu kilometrach na godzinę maszyna stawiała zbyt duży opór. Poza tym ten model ma tendencję do opadania wskutek przeciągnięcia bez uprzedniego ostrzegawczego trzepotu, ale dla pilota z wystarczająco długim doświadczeniem nie ma on tajemnic. Naprawdę dobrze się na nim lata.
– Hm… Jak długo latasz na szybowcach wyczynowych?
– Około jedenastu lat – odparł Darwin. – Zacząłem w Kolorado, w okolicach pasma Front Rangę, a kiedy sprowadziłem się tutaj, kupiłem tę maszynę.
Sydney otworzyła usta, wyraźnie zamierzając coś powiedzieć. Przez chwilę wahała się.
– Ile – spytała w końcu – taki szybowiec kosztuje…? Jeśli mogę zapytać.
Dar posłał jej uśmiech.
– Kupiłem go za dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i naprawdę jest wart swojej ceny. Chyba jednak nie o to chciałaś mnie spytać. Zgadza się?
Kobieta przyglądała mu się kilka sekund bez słowa.
– Wiem, że nie latasz, gdy nie musisz. Sądziłam, że nienawidzisz latania.
Dar rozpoczął przegląd przedlotowy – obchodził maszynę i sprawdzał wszystkie elementy.
– Zatem się pomyliłaś – mruknął, nie patrząc na przyjaciółkę. – Uwielbiam latać. Powiedzmy, że nie lubię być w powietrzu pasażerem.
Wspominając tę rozmowę, ustawił maszynę pod wiatr i na prądzie powietrznym zaczął się wznosić nad pogórzem, które rozciągało się u stóp Mount Palomar. Na wschodzie widział teraz samotny, sięgający prawie tysiąca siedmiuset metrów, Beauty Peak oraz niemal o kilometr wyższy Toro Peak, położony bardziej na południowy-wschód. Minor uwielbiał korzystać z prądów termicznych tych zachwycających grzbietów i wzgórz.
L-33 Solo, podobnie jak większość szybowców wyczynowych, posiadał bardzo skromne oprzyrządowanie kontrolno-sterownicze. Darwin miał zatem do dyspozycji drążek sterowniczy, cylindryczne pedały sterownicze, krótki uchwyt do sterowania poprzecznego, zespół hamulców aerodynamicznych, kolejny uchwyt służący do opuszczania i zamykania podwozia, dużą gałkę z uchwytem zwalniacza zaczepu liny holowniczej oraz małą tablicę przyrządów z wysokościomierzem, a także mierzący prędkość pionową wariometr i zwykły prędkościomierz. Mały szybowiec wyczynowy nie posiadał ani radia, ani elektronicznych urządzeń do nawigacji. Właściwie Dar najczęściej korzystał z kawałka kolorowego sznurka przymocowanego do kadłuba bezpośrednio przed kokpitem. Zachowanie tego sznurka i własna umiejętność rozróżniania rozmaitych dźwięków, wydawanych przez wiatr nad skrzydłem i kadłubem, lepiej niż przyrządy wskazywały mu prędkość maszyny. Dar z doświadczenia wiedział, że może ufać rurce Pitota zamontowanej na dziobie kadłuba i przekazującej dane związane z szybkością wiatru i szybowca do prędkościomierza, nie dorównywały mu jednak dwa dajniki ciśnienia statycznego po bokach z tyłu kadłuba, rejestrując prędkość powietrza o jakieś sześć procent wyższą niż była w istocie. Póki Darwin pamiętał o tym odstępstwie, nic mu nie groziło. Nigdy nie miał kłopotów z obliczeniami, a sznurek zbaczania też nigdy go nie okłamał.
Rozglądając się stale, dzięki czemu nie tracił z oka innych szybowców i motoszybowców (widział zresztą tylko kilka daleko na wschodzie), Dar odszukał wznoszące prądy termiczne, pochodzące od skierowanych na wschód zboczy pogórza, nagich skał, a nawet dachów grupki znajdujących się poniżej domów. Ponad sześćset metrów ponad solo, bliżej Mount Palomar, krążył leniwie duży jastrząb wykorzystujący mocny prąd termiczny. Teraz na wschodniej stronie gór pojawiły się nieliczne obłoki, a na zachodnim zboczu Mount Palomar Minor dostrzegł gnaną fenem ścianę ciężkich chmur, których część przesuwała się za szczyt. Dalej, na zachodzie widział wielką, czarną warstwową chmurę deszczową oraz kłębiasto-warstwowe stratocumulusy; nad wybrzeże nadchodziła burza. Burza go nie martwiła. Miał plan kontynuować lot podstawowy, wzbogacony o obroty i wznoszenia na górskich prądach termicznych, aż będzie na bezpiecznej wysokości dwóch i pół tysiąca metrów, a potem chciał się zmierzyć ze strefami noszenia i opadania, które znalazł na stronie zawietrznej dużych szczytów. Manewry te, nazywane szybowaniem falowym, wymagały nieco więcej doświadczenia i talentu niż proste latanie na prądach.
Minął pasmo górskie, znalazł silniejsze prądy termiczne na zalanych słońcem płytach skalnych, wzniósł się nieco, po czym gwałtownie opadł znów wraz z wiatrem ku wschodowi, wreszcie wykorzystał efekt Venturiego, wzniósł się i poszybował wśród szczelin między niższymi wierzchołkami, rozglądając się potem za kolejnym prądem termicznym. Szukanie punktów anabatycznych i prądów na wschodnim stoku oznaczało lot w odległości sześćdziesięciu, a nawet trzydziestu metrów od stromych zboczy, czasami jeszcze mniejszej. Porastające te zbocza wysokie daglezje zielone i sosny żółte wydawały się bardzo bliskie za każdym razem, gdy Dar leniwie przechylał szybowiec w prawo i w górę; wariometr wskazał wznoszenie w metrach na sekundę. Spojrzał przez lewe ramię za siebie, na pasmo, które właśnie minął, i dostrzegł tam trzy jelenie przebiegające spokojnie pagórek. Wokół siebie słyszał jedynie cichy szum wiatru muskającego osłonę kabiny i aluminiowy kadłub. Poranne słońce grzało coraz goręcej i Darwin rozsunął leciutko pleksiglasowe okienka po lewej i prawej, a wtedy poczuł ciepło wznoszących go wiatrów. Wyczuł też drobny spadek osiągów związany z zakłóceniem przepływu powietrza nad osłoną kabiny.
Przeleciał nad ostatnimi stromymi grzbietami przed poważnymi szczytami górskimi, zbliżając się do nich wraz z wiatrem, czyli bardzo szybko. Nabrał też dodatkowej wysokości, niemniej jednak przez cały czas gotów był do nagłego przechyłu, zwrotu i ucieczki, jeśli tylko lot w zstępujących prądach powietrza okaże się dla niego zbyt trudny. Zawsze udawało mu się minąć grzbiet wzgórza – czasami zaledwie dziesięć czy dwanaście metrów nad tym czy innym skalnym szczytem lub wierzchołkami sosen – później zaś wznosił się i szybował ku następnemu. Tym razem także trafił na zachód od linii wysokich wzgórz, ponad tysiąc osiemset metrów nad powierzchnią doliny i zbliżał się do zbocza Mount Palomar, odchylając się na boki wobec coraz silniejszych wiatrów. Planował wzniesienie z równoczesnym podejściem. Poprzez chmury soczewkowe w kształcie latających spodków, które wyglądały jak sterta ułożonych na półce półmisków, zobaczył strefę wzniesień.