Znaleźli się w poczekalni przy jednej z sal nagłych przypadków, gdy Minor skojarzył te litery z niedawną rozmową. Personel w marynarkach z „PB” pchał wózki załadowane czasopismami, sokami owocowymi i pluszowymi misiami. Potem dostrzegli w jednej ze szpitalnych kaplic dwie kobiety w tych samych białych marynarkach. Trzymały, ściskały i pocieszały dziko płaczącą Latynoskę. Ludzie w marynarkach z „PB” byli na oddziałach intensywnej opieki medycznej, szepcząc coś – po hiszpańsku, jak zapamiętał sobie Minor – osobom najpoważniej chorym lub rannym. Byli też tutaj, w poczekalni przy izbie przyjęć, gdzie jedna młoda Latynoska w marynarce z „PB” uspokajała właśnie kilkuosobową rodzinę. Darwin podsłuchał parę zdań i zrozumiał, iż członkowie rodziny są meksykańskimi imigrantami i żadne z nich nie ma zielonej karty. Córka meksykańskiego małżeństwa, która wyglądała mniej więcej na osiem lat, złamała sobie rękę. Rękę opatrzono, mimo to matka histeryzowała, a ojciec dosłownie wyłamywał sobie palce, niemowlę płakało, a młodszy brat dziewczynki miał łzy w oczach i w każdej chwili mógł się rozpłakać. Dar pojął, że Meksykanie najbardziej bali się deportacji, ponieważ musieli przyjść do szpitala. Kobieta zapewniała ich jednak doskonałym, szybkim hiszpańskim, że nic takiego im się nie przydarzy, gdyż byłoby to wbrew prawu. Dodawała, że z tej sprawy nie będzie nawet raportu. Jej zdaniem mogli iść do domu bez lęku, a rano powinni po prostu zadzwonić na gorącą linię Pomocników Bezbronnych, gdzie otrzymają dalsze instrukcje i pomoc, dzięki której zostaną w Stanach cali, zdrowi i zadowoleni.
– Pomocnicy Bezbronnych – oświadczył Minor cicho, kiedy kierowali się do części parkingowo-garażowej.
– Tak – przyznała Syd. – Podczas naszego małego obchodu naliczyłam trzydziestu sześciu reprezentantów tej organizacji.
– A więc?
– Są ich tysiące, naprawdę tysiące. Tysiące ochotników współdziałających z Pomocnikami Bezbronnych w hrabstwie Los Angeles. Znajdziesz ich w każdym szpitalu. Zapanowała na nich wręcz moda. Ochotniczkami chętnie zostają gwiazdy filmowe i klientki Rodeo Drive. Ofiarowują swój czas, o ile mówią wystarczająco dobrze po hiszpańsku. Ostatnio organizacja zaczęła nawet rozszerzać działalność. Chce służyć również Wietnamczykom, Kambodżanom, Chińczykom i innym nacjom.
– No więc?
– Pomocnicy zaczęli działać jako mała katolicka organizacja dobroczynna – ciągnęła Sydney – a teraz rozrośli się w ogromną niedochodową maszynerię. Kościół znalazł trzeciorzędnego latynoskiego prawnika, który zajmuje się administracją chociaż obecnie Pomocnicy nie mają już chyba nic wspólnego z kościołem katolickim. Tak czy owak, można ich znaleźć we wszystkich szpitalach i ośrodkach zdrowia San Diego, Sacramento, na całej linii południowo-zachodniego Wybrzeża, a od ubiegłego roku także w Phoenix, Flagstaff, Las Vegas, Portland, Eugene, Seattle. Nawet w Billings, w stanie Montana… Za rok staną się organizacją ogólnokrajową.
– No dobrze. I co z tego?
– Oni wszyscy stanowią część tego, co nas interesuje, Dar. Należą do tego ogromnego i potężnego syndykatu, związanego z gangami ubezpieczeniowymi. Pomocnicy rekrutują imigrantów z całego kraju i pokazują im, jak można zarobić pieniądze: poprzez wypadki na budowach i w fabrykach, fingowane kraksy samochodowe i zwyczajne stłuczki.
– No i? – powtórzył Dar, kiedy znaleźli się w rozgrzanych samochodzie. Włączyli klimatyzację i ruszyli ku autostradzie. – Nie mówisz mi nic nowego. Odkąd powstały wielkie firmy ubezpieczeniowe, pozywanie ich do sądu zmieniło się w prawdziwy interes. Odszkodowania są dla imigrantów najszybszym sposobem wzbogacenia się w Ameryce. Przed Meksykanami i Azjatami roszczenia wysuwali Irlandczycy, Niemcy i im podobni. Dla mnie to nic nowego.
– Nowa jest skala, Darwinie – wyjaśniła Syd. – Nie mówimy o nieuczciwych klinikach, które zaciągają długi i znikają następnego dnia, ani o kilku tuzinach oszustów, których kaptuje jeden naganiacz czy dwóch. Dar, ja mówię o prawdziwej przestępczości, o zbrodni zorganizowanej na skalę kolumbijskiej mafii narkotykowej i jej działających w Stanach dealerów. – Kiwnęła głową za siebie, ku szpitalowi, od którego już się oddalali. – Lekarze i chirurdzy… prawdziwi lekarze i chirurdzy… sami oddają swoich pacjentów w ręce Pomocników Bezbronnych. Chcą dla nich dobrze. Nawet cholerny meksykański konsulat kieruje ludzi do tej organizacji.
– Rzeczywiście, w ten sposób łatwo rekrutować chętnych do fałszywych wypadków – przyznał Minor, przyglądając się wielkim, przyciśniętym do siebie domom, które stały wzdłuż drogi. – Duża sprawa.
– Sprawa warta wiele setek miliardów dolarów rocznie – powiedziała Sydney z naciskiem. – Zamierzam ustalić, kto za tym wszystkim stoi. Kto organizuje tę potworność.
Dar przypatrzył się jej i od razu zrozumiał, że kobieta jest równie rozgniewana jak on sam. Do tej pory sytuacja wydawała mu się dość zabawna. Pozwalał jej pełnić rolę swojego ochroniarza, pozwalał jej wystawiać się niczym przynęta w Parku Jurajskim, pokazywał jej swoje zabawne małe kraksy, a ona dorzucała własne opowieści… Grał Watsona, a ona była Sherlockiem Holmesem.
– Sądzisz, że stoi za tym Dallas Trace – spytał – prawdopodobnie najsławniejszy prawnik Ameryki? Główny konsultant telewizji CNN? Ten nadęty dupek z Newark w południowym Teksasie? Facet w jedwabnych koszulach i rzemykach zamiast krawatów? Naprawdę myślisz, że ktoś tak sławny jak on jest Donem Corleone południowokalifornijskiego naganiania?!
Syd zagryzła wargę.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia, Dar. Nic mi tu nie pasuje. Ale wiele faktów prowadzi mnie do niego.
– Uważasz, że Dallas Trace zlecił zabicie własnego syna?
– Nie, lecz…
– I to on w twojej opinii zabił Esposito, Donalda Bordena i tę dziewczynę, Gennie Smiley?
– Nie wiem. Jeżeli…
– Sądzisz, że ten facet jest szefem Pięciu Rodzin, droga oficer śledcza? Że tę działalność po prostu wcisnął między swoją praktykę prawniczą, pisanie książek, cotygodniowy program w CNN, liczne wystąpienia publiczne, krótkie wizyty w „Nightline” i „Good Morning America”, działalność charytatywną i noce z tą piękną latynoską panną młodą?
– Och, nie wściekaj się – mruknęła Sydney.
– Dlaczego nie, do diabła? Na pewno wiedziałaś, że widział wcześniej moją animowaną rekonstrukcję tamtego wypadku.
– Tak.
– Więc po cholerę zaciągnęłaś mnie tam, do niego? Chciałaś się na niego pogapić? I chciałaś, żeby on mógł sobie obejrzeć mnie? Na wypadek gdyby był szefem szefów? Pewnie, niech mi się dobrze przyjrzy, wtedy będzie wiedział na pewno przeciwko komu wysłać następnym razem zabójców.
– To nie tak, Darwinie…
– Cholera! – odwarknął Minor.
Przez pewien czas jechali w milczeniu.
– Jeśli ten spisek jest tak rozległy, jak podejrzewam… – zaczęła Sydney.
– Nie wierzę w spiski – przerwał jej. Kobieta zerknęła na niego. – Wierzę jednak w szkodliwe instytucje – podjął. Starał się panować nad gniewem, lecz nie potrafił używać delikatniejszych słów. – Wierzę w Cosa Nostrę, w producentów gównianych samochodów, w złych ludzi, takich jak sprzedawcy papierosów i te dupki, które każą podawać dziecku z Trzeciego Świata mleko w proszku, a później dziecko umiera z powodu biegunki wywołanej brudną wodą, w której matka rozpuściła proszek… – Przerwał i wziął głęboki wdech. – Ale w spiski… nie, w spiski nie wierzę. Spiski kojarzą mi się z kościołami albo innymi podobnymi im organizacjami. Im bardziej rosną, tym bardziej ich przedstawiciele głupieją. Prawo odwrotnego współczynnika inteligencji.
– Skoro spiski nie istnieją, jak inaczej nazwiesz tego typu sprawy, Dar?
– Co za różnica?
– Och, po prostu jestem ciekawa.
Głos Syd był teraz monotonny i pozbawiony emocji.
– No cóż, pomyślmy – zadumał się Minor, wpatrując się w pojazdy powoli sunące przed nimi w korku, rzędy samochodów osobowych i półciężarówek przemieszczających się z prędkością szesnastu kilometrów na godzinę. – Wierzę w entropię. I w nieograniczone połacie ludzkiej perwersji, a także głupoty. I w to, że czasem te trzy elementy łączą się z sobą i mamy na przykład pewien piątek w Dallas, w stanie Teksas, gdy jakiś dupek nazwiskiem Lee Harvey Oswald, który nauczył się dobrze strzelać w marines, może przez sześć sekund trzymać na celowniku człowieka i te sześć sekund wykorzystuje na strzał… – Zamilkł. „O czym ja, do ciężkiej cholery, gadam?” – zastanowił się. Czyżby zdenerwowała go arogancja Dallasa Trace’a? Albo smród śmierci, który panował w szpitalu? A może po prostu oszalał?
Po kilku minutach ciszy Sydney spytała:
– I w krucjaty też nie wierzysz?
Przyjrzał jej się bez słowa. W tym momencie była dla niego całkowicie obcą osobą na pewno nie tą samą istotą której towarzystwo i riposty tak bardzo mu odpowiadały podczas kilku ostatnich dni…