– Rzeczywiście – zgodził się Minor. – Szczególnie gdy próbujesz wyhamować z jakichś czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Ilu? Czterystu osiemdziesięciu kilometrów?! – zawołał sierżant. Dolna szczęka lekko mu opadła z zaskoczenia.
– Lądujmy – mruknął Darwin. – Wyjaśnię ci wszystko na ziemi.
– Sądzę, że zrobił to po zmroku – tłumaczył Minor. – Zapewne nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył, jak dołącza rakietowe silniki startowe. Zamontował je na tym rozjeździe, a później…
– Rakietowe silniki startowe?! – powtórzył Cameron. Zdjął kapelusz i palcami starł pot z czoła.
– Dokładnie tak – odparł Darwin. – Mówiąc potocznie, pomocnicze odrzutowe przyspieszacze startu. Są to wielkie samodzielne silniki rakietowe na paliwo stałe. Kiedyś używały ich wojska lotnicze do podrywania z ziemi ciężkich transportowców, szczególnie jeśli pas startowy był zbyt krótki lub ładunek zbyt…
– Wiem, co to są pieprzone odrzutowe przyspieszacze startu – odburknął sierżant. – Pamiętasz, stary? Też byłem w piechocie morskiej. Powiedz mi lepiej, skąd jakiś małoletni ćpun jeżdżący el camino z 1982 roku wziął dwa silniki rakietowe?
Dar wzruszył ramionami.
– Z bazy lotniczej Andrews, leży nieco na północ stąd, albo z Twelve Palms, całkiem niedaleko tą drogą. Tu wokół jest chyba więcej baz wojskowych niż na każdym innym tej wielkości terenie w Stanach. Kto, u diabła, wie, jakie nadwyżki żołnierze wyprzedają albo wymieniają na boku.
– Rakietowe silniki startowe! – zadumał się Cameron, patrząc na długie ślady hamowania. Przeplatały się w kilku miejscach, lecz później znów się rozdzielały i biegły równolegle niczym czarna strzała o dwóch trzonkach, ciągnąca się do odległego kanionu. – Po co właściwie używa się dwóch?
– Dla równowagi – wyjaśnił Dar. – Gdyby facet odpalił tylko jeden, a nie umieściłby go idealnie pośrodku masy el camino, pojazd tylko niczym bączek obracałby się wokół własnej osi, z nieszczęśnikiem w środku.
– Rozumiem – odrzekł sierżant. – Kierowca przywiązał, przykręcił lub przymocował w inny sposób dwa z tych zdobytych od wojska silników rakietowych. Co dalej?
Minor potarł podbródek. Tak bardzo się tu spieszył, że nawet nie zdążył się ogolić.
– Potem poczekał na przerwę w ruchu na drodze i je odpalił. Prawdopodobnie zastosował prosty obwód. Czyli że gdy odpalił silniki, nie mógł ich już powstrzymać. To przecież silniki rakietowe o dużej mocy, jakby miniaturowe wersje tych, które montuje się w wahadłowcach kosmicznych. Odpalasz je i w drogę. Nie ma odwrotu.
– Więc chevrolet zmienił się w wahadłowiec kosmiczny – dokończył Cameron ze zdziwioną miną. Zapatrzył się w odległe o trzy kilometry góry. – Doleciał aż do tej ściany i w nią rąbnął, tak?
– Nie leciał przez całą drogę – oświadczył Dar, włączając laptop i wskazując jakieś obliczenia z zastosowaniem delta-v. – Mogę się tylko domyślać ciśnienia, jakie wyzwoliły te rakiety. Ich płomień stopił tamte fragmenty autostrady i prawdopodobnie wystrzelił kierowcę z siedzenia z prędkością ponad czterystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Stało się to mniej więcej w punkcie, w którym zaczynają się ślady hamowania. Podejrzewam, że doszło do tego jakieś dwanaście sekund po odpaleniu.
– Piekielna jazda – oszacował Cameron.
– Może dzieciak chciał pobić rekord jazdy na ziemi – zgodził się Minor. – W okolicy miejsca, gdzie stoją słupy telefoniczne, błyskając w ciemnościach jak parkan… gdy oświetlił je płomień z silników rakietowych, nasz chłopiec chyba postanowił zrezygnować. Wtedy wcisnął hamulce.
– Na wiele mu się to przydało – mruknął sierżant. Mówił teraz niemal szeptem.
– Okładziny hamulcowe po prostu się stopiły – przyznał Darwin. – Tak samo bębny hamulcowe. Opony zaczęły się rozpadać. Zauważ, że tak mniej więcej na ostatnich stu metrach ślady na drodze są poprzerywane.
– Hamulce to działały, to zawodziły? – spytał Cameron.
Minor wyczuł w jego głosie nowy ton. Sierżant już przewidywał przyjemność związaną w wielokrotnym opowiadaniem tej historii. Policjanci kochają niezwykłe opowieści o wypadkach drogowych. Dar potrząsnął głową.
– Nie, nie. W tym miejscu stopiło się akurat ogumienie. El camino zrobił kilka skoków po dziewięć, dwanaście metrów każdy, zanim wzniósł się w powietrze.
– Jasna cholera – oświadczył Cameron prawie wesołym tonem.
– Tak – ciągnął Darwin. – Znaki kończą się w momencie, w którym doszło do całkowitego stopienia. Właśnie tam rakietowe silniki startowe doprowadziły do startu pod kątem trzydziestu sześciu stopni. Wzlot el camino musiał wyglądać imponująco.
– Niech mnie szlag. – Sierżant uśmiechnął się. – Więc te rakietki paliły się aż do ściany urwiska?
Minor znów zaprzeczył.
– Przypuszczam, że wypaliły się jakieś piętnaście sekund po starcie. Reszta jazdy młodzieńca była czystym lotem. – Wskazał na mapę GPS na ekranie laptopa, z prostymi równaniami na prawo od łukowatej trajektorii biegnącej od pustyni do ściany kanionu.
– Droga skręca i zaczyna się piąć tam, gdzie uderzył – spostrzegł Cameron.
Darwin skrzywił się nieznacznie. Denerwowało go, gdy ktoś używał czasowników w stronie czynnej na określenie tego typu sytuacji.
– Tak – mruknął. – Nie zrobił skrętu. Tutaj el camino zawirowało w poziomie wokół własnej osi, wykazując stabilność lotu podczas opadania.
– Jak kula wystrzelona z karabinu.
– Dokładnie.
– Jaki twoim zdaniem osiągnął… nie mogę sobie przypomnieć tego słowa… najwyższy punkt?
– Chodzi ci o apogeum? – spytał Dar i zerknął na ekran komputera. – Dotarł prawdopodobnie nie niżej niż na sześćset dziesięć i nie więcej niż osiemset pięćdziesiąt pięć metrów ponad poziom pustyni.
– Cholera jasna – szepnął ponownie Cameron. – Krótka podróż, ale musiała być cholerna.
Darwin potarł ucho.
– Obawiam się, że po około piętnastu sekundach nasz facet z uczestnika zmienił się wyłącznie w biernego widza.
– Co masz na myśli?
Minor dotknął ekranu.
– Twierdzę, że nawet przy najniższym tempie wznoszenia nasz bohater opuszczał asfalt przyciśnięty grawitacją osiemnastu G. Gdyby ważył dziewięćdziesiąt kilo, miałby…
– Miałby na twarzy i piersi odpowiednik ponad półtora tysiąca dodatkowych kilogramów – dokończył sierżant. – O rany! – Nagle w jego radiu zaskrzeczało. – Przepraszam – powiedział. – Muszę odebrać. – Odszedł kilka metrów i wsłuchał się w zgrzyty i trzaski, Darwin tymczasem wyłączył komputer i włożył go do acury. Samochód znowu chodził na jałowym biegu, dzięki czemu działała klimatyzacja. Cameron podszedł bliżej. Jego mina wyglądała na osobliwe skrzyżowanie uśmiechu i grymasu. – Technicy właśnie wykopali w leju kierownicę od el camino – oświadczył cicho. Dar czekał na ciąg dalszy. – Kości palców kierowcy pozostały wbite w plastik – kontynuował. – Głęboko wbite…
Minor wzruszył ramionami. Jego telefon zabrzęczał. Otworzył go, mówiąc do Camerona:
– To właśnie kocham w Kalifornii, Paul. Nie ruszasz się bez komórki. I wszędzie masz zasięg. – Wsłuchiwał się przez chwilę, po czym rzucił: – Będę za dwadzieścia minut. – Prztyknięciem zamknął telefon.
– Czas ruszać do prawdziwej roboty? – spytał Cameron. Teraz szczerze się uśmiechał i wyraźnie zapamiętywał tę frazę, aby w przyszłości powtarzać ją temu i owemu.
Darwin kiwnął głową.
– Dzwonił Lawrence Stewart, mój szef. Ma dla mnie sprawę jeszcze dziwniejszą niż to gówno.
– Semper fi [Semper fi(des) (łac.) – Zawsze wierni; motto marines.] – rzucił Cameron do nikogo w szczególności.
– O seclum insipiens et inficetum [(łac.) – O bezrozumna i prostacka epoko.] – odparował Dar do tej samej widowni.
Rozdział drugi
Mniej niż kwadrans zajęło Minorowi dotarcie do skrzyżowania, przy którym mieścił się postój dla kierowców ciężarówek, z barem i indiańskim kasynem. To tam jego szef, Lawrence Stewart, polecił mu się zjawić jak najszybciej. Acura potrafiła osiągać dwieście sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i z taką prędkością Dar przejechał większość drogi, choć często towarzyszyło mu brzęczenie przenośnego detektora radaru.
Postój ciężarówek znajdował się na zachód od Palm Springs, kasyno jednakże nie należało do największych spośród prowadzonych przez Indian tego typu instytucji hazardowych, które – wyrastając na pustyni w kształcie pseudopueblo z cegły suszonej na słońcu – niczym gigantyczne odkurzacze wysysały do ostatniego centa kieszenie białych frajerów. Budynek był niewielki, obskurny, zaniedbany, wręcz zaczynał popadać w ruinę. Jednym słowem wyglądał, jakby przeżył swój najlepszy okres w tym samym czasie co historyczna, od dawna nieużywana i odległa od niego droga numer 66. Na samo kasyno składał się jeden pokój z sześcioma automatami do gier na tyłach i jednookim Indianinem, z którym można było zagrać w blackjacka, a ten stał tu chyba przez całą dobę.