Darwin opuścił za sobą klapę i zszedł po stromej drabinie. Zadrżał nieznacznie w chłodnym niczym jaskinia wąskim korytarzu. Korytarz składał się jedynie z betonowych ścian, na końcu których znajdowały się stalowe drzwi wyposażone w dwa zamki. Przez chwilę Dar szukał w kieszeni drugiego klucza.
Pomieszczenie zajmowało tylko jedną trzecią powierzchni ogromnego salonu na parterze, lecz dla jego celów było wystarczające. Musiał tu włączyć światła, ale kiedy to zrobił, wszystkie starannie rozmieszczone w stosach pudła i skrzynie zostały idealnie oświetlone, podobnie jak wszystkie półki i szuflady. Temperatura w piwnicy była regulowana, powietrze podsuszane. Ściany z pustaków wypełniono powłoką zawierającą azbest i pokryto cienką warstwą aluminium. Darwin traktował ten pokój głównie jako wielki depozyt, gdzie przedmiotom nie groził pożar, tornado czy nawet odległy wybuch atomowy. Uśmiechnął się niewesoło, wspominając, ile to rzadko odwiedzane pomieszczenie go kosztowało.
Na przeciwległej ścianie znajdowała się zamknięta na kłódkę krata, przez którą przechodziło się do wielkiego kanału wentylacyjnego. Kanał wiódł trzydzieści siedem metrów w dół, do opuszczonego szybu kopalni złota sprzed stulecia; z kolei ów szyb kopalniany prowadził dalej, do oddalonego o sześćdziesiąt cztery metry małego wejścia do parowu o stromych zboczach. Szyb kończył się tu, czyli ponad sto metrów od odremontowanego wozu. Za wykopanie i instalację tego kanału powietrznego – zamkniętego z obu stron na kłódkę – Minor zapłacił naprawdę sporo, niemal tyle co za zbudowanie całego domu.
Przeszedł wąską dróżką między pudłami magazynowymi. Jak zwykle zerknął na torbę awaryjną: czarną walizkę, która podczas jego pracy dla NTSB zawsze pozostawała spakowana i gotowa. Jak zwykle też zupełnie bezwiednie przesunął dłonią po dużej zielonej skrzyni, zawierającej wszystkie ubrania Barbary, wszystkie ich fotografie z tamtego czasu i dziecięce ubranka Davida. No i jak zwykle nie otworzył tej skrzyni.
W ścianie na tyłach pomieszczenia mieścił się niczym nie zakryty sejf. Darwin szybko przekręcił tarczę. Wiedział, że głupotą jest używanie daty urodzin synka jako szyfru, z drugiej jednak strony uważał, iż osoby, która dojdzie tak daleko i zechce się dostać do sejfu, nie powstrzyma zwyczajny zamek szyfrowy. Sejf był wielki i głęboki, wyposażony w kilka metalowych półek, na których leżały dokumenty, dyskietki i zdjęcia. Dar zignorował to wszystko i wyjął wąskie pudło z uchwytem, wykonane z drewna orzechowego.
Zamknął sejf, postawił drewniane pudło na jednej ze skrzyń i otworzył je. Wewnątrz, w wyłożonych zielonym filcem przegródkach z masy plastycznej, znajdował się zdemontowany karabin snajperski M40 – wojskowa wersja klasycznego sztucera myśliwskiego Remington 700.
Przesunął palcami po drewnie karabinu, a następnie wyjął z przegródki niezwykle dokładny celownik teleskopowy marki Redfield Accu-Range o zmiennym powiększeniu 3-9. Spojrzał raz przez obiektyw, po czym odłożył celownik na miejsce. Akurat zatrzasnął zamki na futerale, gdy usłyszał odległy, lecz głośny trzask na parterze domku.
Wziął futerał z karabinem, ruszył do drzwi, zamknął na klucz pomieszczenie magazynowe, po czym wspiął się po stromej drabinie. Ktoś głośno dobijał się do drzwi frontowych. Darwin zabezpieczył zapadnię i położył na swoje miejsce dywan, rozważając wyjęcie i złożenie broni. Stukanie do drzwi zmieniło się w prawdziwy łomot. Wyjrzał przez frontowe okno i zdecydował, że pozostawi karabin w częściach. Westchnął, wsunął futerał z bronią na jedną z niższych półek biblioteczki i poszedł otworzyć drzwi.
– Nic ci nie jest? – spytała Syd. W prawej ręce trzymała swojego siga, co oznaczało, że do drzwi stukała wyłącznie lewą. Dar zauważył, że kłykcie palców tej dłoni miała mocno zaczerwienione.
– Jasne, że nie – odburknął, po czym odsunął się, robiąc Sydney miejsce.
– Więc dlaczego nie reagowałeś na pukanie do drzwi?
– Byłem w łazience – wyjaśnił.
– Wcale nie – obruszyła się. – Obeszłam domek i zajrzałam tam przez okno. Nigdzie cię nie widziałam.
Minor wiedział, że drzwi zapadkowych nie można dostrzec przez żadne z okien. Specjalnie takie miejsce dla nich wybrał.
– Dwie godziny temu obiecałaś, że przestaniesz za mną jeździć – mruknął. – A teraz podglądasz mnie nawet w łazience.
Syd zaczerwieniła się. Jej rumieniec się nasilał, gdy chowała półautomat do kabury i zapinała lnianą marynarkę.
– Nie jechałam za tobą. Próbowałam dodzwonić się do ciebie na komórkę, ale mi się nie udało. Telefonowałam też na numer domku. Nie odbierałeś.
– Przyjechałem tu dopiero przed kilkoma minutami – odparł. – A co się właściwie stało? Coś złego?
Sydney rozejrzała się niespokojnie po pokoju.
– Mogę dostać szklaneczkę szkockiej?
– Oboje prowadzimy – powiedział Dar. – Pamiętasz, mówiłem ci, że dzisiaj wracam. Zbieram się dosłownie za parę minut.
– Wiem, o co chodzi z tym strojem ze skrawków – wyrzuciła z siebie kobieta. Wydawała się zadyszana, jakby dopiero teraz przybiegła do domku z samochodu. – I wiem o Dalat.
Rozdział siedemnasty
Nigdy nie powiedziałem Barbarze o Dalat – pomyślał Dar, gdy nalał im obojgu po drinku i wyjął garnki do spaghetti. „Mimo iż byliśmy z sobą tak blisko, nigdy jej o tym nie mówiłem. Ani jej, ani Larry’emu. Nikomu! Ależ dziwnie się sprawy układają” – dyskutował sam z sobą w myślach. „Dwa razy próbowali mnie zastrzelić rosyjscy zabójcy. No dobrze, powiem”. Stuknął swoją szklaneczką o naczynie Syd. Kiedy popijali doskonałą whisky, zaczął przygotowywać makaron i sos. Oboje milczeli, zatopieni w natłoku myśli.
Dalat było i jest dużym wietnamskim miastem wyżynnym położonym u stóp góry Lang Biang, około osiemdziesięciu kilometrów od wybrzeża. W roku 1962 prezydent Kennedy i rząd Stanów Zjednoczonych, okazując swoją solidarność ówczesnemu prozachodniemu reżimowi (Dar nie mógł sobie przypomnieć nazwiska rządzącego), przekazali Wietnamowi Południowemu pluton i inne materiały radioaktywne, a także pomogli przy budowie reaktora atomowego w Dalat. Reaktora używano do produkcji radioizotopów, służących celom badawczym i medycznym, ale – co ważniejsze – stał się on symbolem statusu Wietnamu Południowego. Uosabiał też gest współpracy i przyjaźni Ameryki.
Nadszedł marzec roku 1975. Nixon i Kissinger uznali się za pokonanych, toteż wycofali się z wojny, pozostawiając jej rozstrzygnięcie Wietnamczykom. Wyposażyli odpowiednio żołnierzy wietnamskich, natomiast sześćset tysięcy amerykańskiej piechoty, żołnierzy marines, sił powietrznych i innych wojsk wróciło do domu. W wyniku walk i potyczek kolejne poamerykańskie bazy, twierdze i miasta wietnamskie przejmowali partyzanci Wietkongu wraz z regularną armią Wietnamu Północnego. Po dziesięciu dniach zajęli Sajgon, a sytuację w ambasadzie amerykańskiej – chronionej jedynie przez symboliczną ekipę komandosów – można było nazwać, mówiąc oględnie, totalnym chaosem. Przy brzegu zaś czekała ogromna flota morska, gotowa w każdej chwili odpłynąć, wywożąc ostatnich umykających dyplomatów, przedstawicieli różnych służb i żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej.
W środku całego tego zamieszania, wśród płonących akt, uciekających rodzin, opuszczonego sprzętu, tysięcy wietnamskich „pomocników” błagających o zabranie do Stanów, w ambasadzie amerykańskiej zjawili się dwaj południowowietnamscy technicy i nieśmiało przypomnieli Amerykanom, że reaktor w Dalat nadal działa, służąc równocześnie jako magazyn plutonu do produkcji broni nuklearnej. Poinformowano o tym fakcie ambasadora i najwyższego rangą wojskowego, którzy mimo zamieszania zdołali polecić wietnamskim technikom natychmiastowy powrót do Dalat i wyłączenie reaktora, czyli przeprowadzenie awaryjnej procedury zamknięcia. Technicy mieli następnie przewieźć cały materiał radioaktywny, szczególnie pluton, do Sajgonu, gdzie miał on zostać załadowany na czekające okręty.
Wietnamscy technicy odparli, że zrobią to bardzo chętnie, lecz z całym szacunkiem przypomnieli też generałowi i ambasadorowi, że miasto Dalat właśnie przejmuje Wietkong oraz oddziały armii Wietnamu Północnego, że wróg obstawił wszystkie drogi i linie kolejowe do Sajgonu oraz całe wybrzeże, a wszelkie zaplanowane wcześniej odloty i przyloty na maleńkie lotnisko w Dalat zostały anulowane właśnie z powodu bliskości tej armii. Cała załoga reaktora uciekła, a sam reaktor pozostawał włączony i nikt go nie obsługiwał. Dwaj technicy opisali swoją ucieczkę – pod ciężkim obstrzałem – małym lekkim samolotem należącym do brata młodszego technika, który przypadkiem był kapitanem w południowowietnamskim lotnictwie, i który podrzucił ich niemal pod sam Sajgon, lądując w polu niedaleko drogi krajowej (na której panowało straszliwe zamieszanie), po czym od razu odleciał do Tajlandii. I chociaż obaj byliby najszczęśliwsi, gdyby mogli wrócić do Dalat i pomóc swoich drogim amerykańskim przyjaciołom, byli w zasadzie jedynie pracownikami niższego szczebla technicznego, toteż nie mieli najmniejszego pojęcia, jak wyłączyć reaktor. A poza tym, wedle własnej opinii, zaryzykowali życie, przybywając tutaj i mówiąc o zaistniałym problemie, w ten sposób więc chyba zarobili… na podróż do Stanów Zjednoczonych i nowe życie.