Выбрать главу

Posadziła pluszaka na kajecie i przycisnęła go — teraz siedział mocno jak strażnik. Rashmika chciałaby go wziąć ze sobą, rozumiała, że czeka ją czas wielkiej tęsknoty za domem, za każdym łącznikiem z bezpiecznym środowiskiem wioski. Ale nie czas na sentymenty — kompnotes był bardziej użyteczny. Wetknęła ciemną tabliczkę do torby, zamknęła ją hermetycznie i wyszła z pokoju.

* * *

Rashmika miała czternaście lat, gdy w pobliżu wioski ostatni raz przeciągały karawany. Uczyła się wtedy i nie pozwolono jej pójść na spotkanie. Poprzednio karawany pojawiły się pięć lat wcześniej — widziała je, ale tylko przez chwilę i z dużej odległości. Wspomnienia zostały przesłonięte przez to, co stało się z jej bratem. Wiele razy odtwarzała sobie tamto wydarzenie i nie potrafiła oddzielić wiarygodnych faktów od wyobrażonych szczegółów.

Osiem lat temu, pomyślała — zgodnie z ponurymi nowymi oszacowaniami jedna dziesiąta ludzkiego życia. Jedna dziesiąta — nie należało tego lekceważyć, choć kiedyś osiem lat stanowiłoby jedną dwudziestą lub trzydziestą oczekiwanej długości życia. A równocześnie wydawało się to okresem znacznie dłuższym. To przecież była połowa jej własnego życia. Czekanie na kolejne karawany trwałoby wieczność. Ostatnio widziała je jako naprawdę mała dziewczynka, mała dziewczynka z jałowych wyżyn Vigrid, mająca opinię osoby, która zawsze mówi prawdę.

Teraz jednak pojawiła się nowa szansa. Zbliżał się setny dzień sto dwudziestego drugiego objazdu, gdy jedna z karawan nieoczekiwanie skręciła na wschód od Krzyżówki Hauk. Pochód zmienił kierunek na północ, do Nizin Gaudiego, a potem połączył się z drugą karawaną, która akurat zmierzała na południe w kierunku Posępnych Rozdroży. Nieczęsto się to zdarzało: ostatnio trzy objazdy temu, gdy karawany pojawiły się w odległości dnia drogi od wiosek na południowych stokach wzgórz Vigrid. Naturalnie wywołało to wielkie poruszenie. Organizowano przyjęcia i bankiety, grupy powitalne, sekretne popijawy. Zdarzały się niebezpieczne flirty, większe romanse i potajemne związki. Po dziewięciu miesiącach pojawi się grupa kwilących bobasów.

W porównaniu z powszechną surowością życia na Heli, a zwłaszcza z ciężką dolą mieszkańców jałowych wyżyn, odwiedziny karawany były okresem umiarkowanego, ostrożnego optymizmu. Jedną z rzadkich sytuacji, gdy osobisty los mógł ulec zmianie — oczywiście w ściśle wyznaczonych ramach. Trzeźwiej myślący nie okazywali specjalnego podniecenia, ale prywatnie zastanawiali się, czy przypadkiem również dla nich nie nadszedł czas odmiany. By odbyć podróż na miejsce spotkań, wymyślali jakiś pretekst: nigdy nie chodziło o osobistą korzyść, ale wyłącznie o wspólne dobro wioski. I tak przez prawie trzy tygodnie wioski wysyłały własne małe karawany, które jechały przez pagórkowaty teren pełen zdradliwych rozpadlin na spotkanie większych karawan.

Rashmika zamierzała opuścić dom o świcie, gdy rodzice jeszcze spali. Nie skłamała im, jeśli chodzi o wyjazd, ponieważ nigdy nie było to konieczne. Dorośli i inni mieszkańcy wioski nie rozumieli, że potrafi kłamać tak samo jak oni. I potrafi to robić z większym przekonaniem. W dzieciństwie nigdy nie kłamała, ale tylko dlatego, że nie widziała takiej potrzeby.

Cicho skradała się przez podziemny labirynt domu, przeskakiwała między ciemnymi korytarzami a jasnymi plamami pod umieszczonymi w suficie świetlikami. Prawie wszystkie domy w wiosce były zbudowane pod ziemią — pieczary o nieregularnych kształtach połączono krętymi korytarzami powleczonymi żółknącym tynkiem. Życie na powierzchni wydawało się Rashmice trochę niepokojące, ale sądziła, że z czasem można się do tego przyzwyczaić. Tak jak można się w końcu przyzwyczaić do życia w karawanach czy nawet w katedrach, za którymi podążały karawany. Życie pod ziemią nie było pozbawione ryzyka. Sieć tuneli łączyła się pośrednio ze znacznie głębszymi korytarzami kopalni. W zasadzie istniały hermetyczne drzwi i systemy zabezpieczeń mające chronić wieś, gdyby zapadła się któraś z kopalnianych jaskiń albo gdyby górnicy natknęli się na wysokociśnieniową bańkę. Wszystkie te urządzenia nie zawsze jednak pracowały skutecznie. Za życia Rashmiki doszło do kilku groźnych sytuacji, choć nie wydarzył się żaden poważniejszy wypadek, ale wszyscy się obawiali, że to tylko kwestia czasu, a jej rodzice często wspominali wcześniejszą katastrofę. Tydzień temu miała miejsce eksplozja na powierzchni; nikt nie został ranny i mówiono nawet, że ładunki minerskie rozmieszczono celowo, ale to zdarzenie po raz kolejny uświadomiło jej, że świat, w którym żyje, ciągle balansuje na krawędzi katastrofy.

Przypuszczała, że to cena, jaką wieś płaci za swoją niezależność ekonomiczną od katedr. Na Heli większość osad leżała w pobliżu Drogi Ustawicznej, w pasie poniżej stu kilometrów na północ i na południe od Drogi. Osiedla, z nielicznymi wyjątkami, zawdzięczały swoją egzystencję katedrom i ich organom rządowym — kościołom — i w zasadzie skłaniały się ku któremuś z głównych nurtów wyznania quaicheistów. Nie znaczy to, że na jałowych wyżynach religia nie miała swoich zwolenników, ale tu wsie były zarządzane przez świeckie komitety i czerpały dochody z wykopalisk, a nie — jak to było w wypadku wsi przy Drodze — ze skomplikowanych układów z katedrami dotyczących dziesięciny i odpustów. W efekcie wsie na wzgórzach nie musiały godzić się na restrykcje religijne obowiązujące w innych rejonach Heli. Mieszkańcy sami stanowili swoje prawa, mieli swobodniejsze praktyki małżeńskie i przymykali oko na niektóre perwersje zabronione w osadach przy Drodze. Rzadko wizytował ich ktoś z Wieży Zegarowej, a wysłanników kościołów witano z podejrzliwością. Dziewczynki — na przykład Rashmika — nie musiały studiować świętych ksiąg quaicheistów i pozwalano im czytać literaturę techniczną z dziedziny wykopalisk. Nie wykluczano nawet, że kobieta mogłaby podjąć pracę.

Równocześnie jednak wsie na jałowych wyżynach nie korzystały z parasola ochronnego. Osiedla wzdłuż drogi były strzeżone przez luźne oddziały katedralnej milicji, a w czasach kryzysu zwracały się do katedr o pomoc. Katedry miały dostęp do nowoczesnych technik medycznych zupełnie nieosiągalnych dla ludności na wzgórzach. Rashmika widziała, jak jej przyjaciele i krewni umierają, ponieważ osadzie nie udostępniono leku. Ceną za lek była uległość wobec machinacji Urzędu Analizy Krwi. Ale gdy w twoich żyłach popłynie quaicheistowska krew, niczego już nie możesz być pewien.

Rashmika akceptowała tę sytuację z dumą i uporem — to cechy wspólne wszystkim mieszkańcom wyżyn. To prawda, że musieli znosić trudy nieznane w innych rejonach przy Drodze. To prawda, że tylko nieliczni byli gorliwymi wyznawcami religii, a i tych często trapiły wątpliwości — wtedy schodzili do kopalni, by szukać odpowiedzi na dręczące ich pytania. A jednak ludzie z wioski nie wybraliby innego sposobu życia. Żyli i kochali tak, jak im się podobało, i na pobożnisiów z Drogi patrzyli z wyniosłością.

Rashmika, z obijającą się o biodro ciężką torbą, dotarła do ostatniego pomieszczenia. W domu panowała cisza, ale gdyby dziewczyna stanęła i zaczęła nasłuchiwać, z pewnością usłyszałaby niemal podprogowe odgłosy odległych robót górniczych, drążenia, kopania, wybierania ziemi, docierające tu wielokilometrowymi krętymi tunelami. Od czasu do czasu rozlegało się rytmiczne dudnienie młotów, dźwięki tak znajome, że nigdy nie przeszkadzały jej zasnąć. Przeciwnie: gdyby prace górnicze ustały, obudziłaby się natychmiast. Teraz życzyłaby sobie większego hałasu, który zamaskowałby nieuniknione szuranie, jakie musi spowodować jej wyjście z domu.

W ostatnim pomieszczeniu znajdowało się dwoje drzwi. Jedne osadzone w ścianie prowadziły do szerszego poziomego tunelu — połączenia z innymi domami i wspólnymi salami wioski. Drugie, w suficie, otoczone poręczami, były teraz odchylone i odsłaniały ciemną przestrzeń. Rashmika otworzyła szafkę wbudowaną w gładką krzywiznę ściany i wyjęła skafander powierzchniowy. Starała się to robić jak najciszej, nie uderzać hełmem i torbą o trzy pozostałe skafandry wiszące na obrotowym stojaku. Wkładała ten skafander trzy razy w ciągu roku, podczas ćwiczeń, więc teraz bez trudności zamykała zatrzaski i hermetyczne zapięcia. Zajęło jej to dziesięć minut. Co chwilę zamierała, wstrzymywała oddech, gdy docierały do niej odgłosy z domu — włączał się lub wyłączał obieg powietrza albo gdzieś z niskim pomrukiem osiadał tunel.