W końcu miała na sobie skafander, a odczyty parametrów na mankiecie przyjęły bezpieczny zielony kolor. Butla z powietrzem nie była całkowicie wypełniona — gdzieś musiała przeciekać, gdyż zwykle butle przechowywano w pełni naładowane — ale Rashmika oceniła, że ta ilość powietrza wystarczy jej z nawiązką.
Gdy zamknęła przyłbicę hełmu, słyszała tylko swój własny oddech. Nie wiedziała, jak głośno się zachowuje i czy w domu ktoś się poruszył. A miała przed sobą najbardziej hałaśliwą część ucieczki. Musiała działać ostrożnie, jak najsprawniej, tak że gdyby nawet jej rodzice się obudzili, nie zdołaliby jej powstrzymać.
W skafandrze ważyła dwa razy więcej niż normalnie, ale bez trudności podciągnęła się w ciemną jamę za sufitowymi drzwiami. Dotarła do śluzy wejściowej. Każdy dom miał taką śluzę, choć różniły się rozmiarami. Ta akurat zdołałaby pomieścić równocześnie dwóch dorosłych. Mimo to Rashmika musiała się pochylić, gdy opuszczała dolne drzwi i ręcznie zakręcała obręcz zaworu.
W pewnym sensie była przez chwilę bezpieczna. Odkąd rozpoczęła fazę rozhermetyzowania, ani matka, ani ojciec nie mogli wejść do komory. Zamek potrzebował dwóch minut na dokończenie cyklu. Dolne drzwi można było znów otworzyć dopiero po pewnym czasie, ale wtedy Rashmika będzie już w połowie drogi przez osadę. Gdy dotrze do wyjścia, jej ślady szybko zaginą wśród licznych znaków pozostawionych przez innych mieszkańców wioski podążających za swoimi sprawami.
Znów sprawdziła parametry skafandra — odczyty były ciągle zielone — i dopiero wtedy rozpoczęła procedurę rozhermetyzowania. Nie słyszała żadnego dźwięku, ale gdy powietrze zostało wyssane z komory, powłoka skafandra wybrzuszyła się między harmonijkowymi złączami i teraz zginanie kończyn wymagało większego wysiłku. Odczyty na przyłbicy hełmu informowały Rashmikę, że znajduje się w próżni.
Nikt nie dobijał się do drzwi od dołu. Obawiała się trochę, że może uruchomić alarm. Podejrzewała, że rodzice, chcąc zapobiec ewentualnej ucieczce, mogli coś takiego zainstalować, nie informując jej o tym. Obawy okazały się bezpodstawne: nie natknęła się na żaden alarm, na żadne zabezpieczenia ani ukryte urządzenie wymagające wprowadzenia kodu. Tyle razy trenowała to przejście w myślach, że teraz miała wrażenie deja vu.
Gdy całkowicie opuściła komorę, przekaźnik umożliwił otwarcie drzwi zewnętrznych. Rashmika mocno je pchnęła. Bez skutku. Dopiero po chwili drzwi się lekko rozwarły — na dwa centymetry — i wiązka jasnego dziennego światła ostro smagnęła przyłbicę hełmu. Rashmika pchnęła drzwi mocniej — odchyliły się do tyłu. Przecisnęła się przez nie i usiadła na powierzchni. Drzwi pokrywała dwucentymetrowa warstwa świeżego szronu. Na Heli padał śnieg, szczególnie w czasie aktywności gejzerów Kelda lub Ragnarok.
Domowy zegar wskazywał, że jest świt, ale na powierzchni nie miało to większego znaczenia. Mieszkańcy — wielu z nich to uchodźcy z Yellowstone, którzy przebyli przestrzeń międzygwiezdną — nadal żyli w rytmie dwudziestosześciogodzinnej doby, a Hela była zupełnie innym światem, z własnymi skomplikowanymi cyklami. Dzień na Heli trwał około czterdziestu godzin; w tym czasie Hela dokonywała pełnego obrotu wokół swojego świata macierzystego — gazowego giganta Haldory. Ponieważ nachylenie osi księżyca do płaszczyzny obrotu wynosiło prawie zero, we wszystkich miejscach na powierzchni podczas jednego obrotu panowała dwudziestogodzinna ciemność. Wyżyny Vigrid znajdowały się obecnie na stronie dziennej i miało to trwać jeszcze siedem godzin. Na Heli występował również inny rodzaj nocy: podczas jednego obrotu wokół Haldory księżyc jeden raz wchodził w cień, jaki rzucał gazowy gigant. Była to noc krótka, zaledwie dwugodzinna, i nie miała specjalnego znaczenia dla mieszkańców. Zawsze większe było prawdopodobieństwo, że księżyc znajdzie się poza cieniem Haldory, niż że będzie w jego zasięgu.
Po kilku sekundach przyłbica hełmu dostosowała się do oślepiającego światła i Rashmika odzyskała orientację. Wyciągnęła nogi z otworu i starannie zamknęła drzwi na zamek — do komory znów zaczęło napływać powietrze. Może poniżej czekają rodzice, ale nawet jeśli już włożyli skafandry, zdołają się wydostać na powierzchnię najwcześniej za dwie minuty. A jeszcze dłużej zajęłoby im przejście tunelami do następnego wyjścia.
Rashmika wstała i ruszyła żwawo, lecz bez wyraźnego pośpiechu czy paniki. Przynajmniej miała nadzieję, że tak to wygląda. Spodziewała się wcześniej, że będzie musiała przejść kilkadziesiąt metrów po świeżym lodzie, zostawiając wyraźny ślad, ale okoliczności jej sprzyjały — ktoś niedawno szedł tędy i ślady prowadziły w przeciwnym kierunku niż ten, w którym ona podążała. Gdyby ktoś chciał ją tropić, nie wiedziałby, którymi znakami się kierować. Mogły to być ślady matki — odciski buta były stosunkowo małe, nie należały zatem do ojca. Jaką sprawę miała matka? — zastanawiała się Rashmika przez chwilę, ponieważ nie słyszała ostatnio, by ktoś w domu wspominał o wyprawie na powierzchnię.
Nieważne; na pewno jest jakieś proste wyjaśnienie. Rashmika i tak ma dosyć problemów, żeby sobie jeszcze dokładać zmartwień.
Szła okrężną drogą między czarnymi pionowymi płytami paneli radiatorów, przysadzistymi pomarańczowymi wzgórkami generatorów lub transponderów nawigacyjnych oraz pokrytych śniegiem zaparkowanych lodochodów o miękkich liniach. Miała rację co do śladów. Spojrzała do tyłu: rzeczywiście nie można było odróżnić odcisków jej butów od plątaniny innych śladów.
Za skupiskiem żeber radiatora zobaczyła lodochód. Od innych pojazdów różnił się tylko tym, że śnieg stopniał na kołnierzu chłodnicy nad osłoną silnika. Z powodu zbyt jasnego dnia trudno było stwierdzić, czy wewnątrz pojazdu paliły się światła.
Wycieraczki odsunęły śnieg z przedniej szyby, zostawiając na niej przezroczysty wachlarz. Rashmice wydawało się, że widzi przez niego poruszające się w środku postacie.
Obeszła niski pojazd o szeroko rozstawionych nogach. Miał kształt łodzi i jego czarny kadłub ozdobiony był tylko z boku jaskrawym motywem węża. Pojedyncza noga przednia zakończona była szeroką, zagiętą w górę nartą, a mniejsze nogi tylne kończyły się węższymi nartami. Rashmika zastanawiała się, czy to właściwy pojazd. Głupio by było, gdyby teraz popełniła błąd. Choć tkwiła w skafandrze, każdy mieszkaniec wioski na pewno by ją rozpoznał.
Otrzymała od Crozeta bardzo konkretne instrukcje. Z ulgą spostrzegła przygotowaną dla niej rampę. Weszła po uginającym się metalowym podeście i zapukała do drzwi. Z niepokojem czekała chwilę, po czym drzwi się odsunęły, odsłaniając śluzę. Rashmika wcisnęła się do komory mogącej pomieścić tylko jedną osobę.
Na paśmie komunikacyjnym hełmu dotarł do niej męski głos — od razu poznała, że to głos Crozeta.
— Tak?
— To ja.
— Czyli kto?
— Rashmika. Rashmika Els. Chyba się umówiliśmy. Zapadło krótkie, dręczące milczenie. Czyżbym się pomyliła? — pomyślała.