Wreszcie mężczyzna się odezwał:
— Możesz zmienić zdanie, nie jest za późno.
— Już jest chyba za późno.
— Mogłabyś wrócić do domu.
— Rodzice będą niezadowoleni, że tak daleko odeszłam.
— Tak, raczej ich to nie zachwyci — odparł mężczyzna. — Ale znam twoich starych. Nie ukarzą cię zbyt surowo.
Miał rację, jednak w tej chwili nie chciała o tym myśleć. Przez wiele tygodni przygotowywała się psychicznie do wyprawy i nie potrzebowała argumentów za tym, by w ostatniej chwili się wycofać.
Znów uderzyła mocno rękawicą w wewnętrzne drzwi.
— Wpuścisz mnie czy nie?
— Chciałem się tylko upewnić, czy jesteś zdeterminowana. Po opuszczeniu osady jedziemy do karawany i nie będziemy zawracać. To nie podlega negocjacjom. Jeśli tu wejdziesz, musisz zostać przez trzy dni. Sześć, gdybyś się zdecydowała i chciała wrócić z nami. Żadne prośby i jęki mnie nie przekonają, żeby zawrócić.
— Czekałam osiem lat — odparła. — Trzy dodatkowe dni mnie nie zmogą.
Zaśmiał się.
— Prawie ci wierzę.
— I tego się należy trzymać. Weź pod uwagę, że jestem dziewczyną, która nigdy nie kłamie — powiedziała.
Zewnętrzne drzwi zamknęły się, wgniatając ją w ciasną komorę śluzy. Przez kratownice z piskiem wpadało powietrze. Równocześnie odczuła ruch, łagodny i rytmiczny jak kołysanie w kołysce — lodochód sunął, napędzany przemiennymi ruchami tylnych nart.
Gdy wstała dziś z łóżka, pomyślała, że to początek ucieczki, ale dopiero teraz miała pełną świadomość, że naprawdę jest w drodze.
Wewnętrzne drzwi przepuściły ją do środka. Odpięła hełm i powiesiła go przepisowo obok trzech innych. Z zewnątrz lodochód wyglądał na dość dużą maszynę, ale znaczną część wnętrza zajmowały dwa silniki, generatory i zbiorniki paliwa, urządzenia wymiany powietrza i przestrzeń ładunkowa. Panował tu ścisk i hałas, a powietrze było takie, że Rashmika miała ochotę znowu włożyć hełm. Miała nadzieję, że się do tego przyzwyczai, ale trzy dni to chyba maksimum tego, co zdoła wytrzymać.
Lodochód szarpał i zataczał się. Przez jedno z okien widziała oślepiająco biały krajobraz, który stale się pochylał. Przytrzymała się uchwytu i próbowała przejść na przód pojazdu, gdy drogę zagrodził jej Culver, syn Crozeta, ubrany w brudny brązowawy kombinezon z mnóstwem kieszeni, z których wystawały narzędzia. Był rok czy dwa młodszy do Rashmiki, miał blond włosy i zawsze wyglądał na niedożywionego. Spojrzał na nią lubieżnie.
— W końcu postanowiłaś’ jechać, co? Dobra. Poznamy się trochę lepiej, no nie?
— Tylko trzy dni. Nic sobie nie myśl.
— Pomogę ci zdjąć skafander, potem przejdziemy do przodu. Tato jest zajęty, opuszczamy teraz wioskę. Musimy zrobić objazd z powodu krateru. Dlatego trochę trzęsie.
— Dzięki, sama sobie poradzę ze skafandrem. — Rashmika znacząco skinęła głową w stronę kabiny. — Może przeszedłbyś do tyłu i sprawdził, czy tato nie potrzebuje pomocy?
— Nie potrzebuje. Mama też tam jest. Rashmika rozpromieniła się.
— To dobrze. Chyba się cieszysz, Culver, że pilnuje, byście się nie wpakowali w jakieś kłopoty.
— Nie wtrąca się, o ile tylko wychodzimy na plus. — Pojazd znów zrobił gwałtowny zakręt i Rashmika uderzyła o metalową ścianę. — Tak naprawdę to przeważnie przymyka na wszystko oko.
— Tak słyszałam. Muszę już zdjąć ten skafander… Może mi powiesz, gdzie będę spała?
Culver pokazał jej malutką dziuplę między dwoma dudniącymi generatorami. Leżał tam brudny materac, poduszka i ocieplana kołdra ze śliskiego srebrnego materiału. Wisiała też zasłonka, którą można było zaciągnąć, by zyskać trochę prywatności.
— Mam nadzieję, że nie spodziewałaś się luksusów.
— Spodziewałam się najgorszego. Culver nie odchodził.
— Na pewno nie potrzebna ci pomoc przy rozbieraniu?
— Dam sobie radę. Dzięki.
— Masz jakieś ubranie, jak zdejmiesz skafander?
— Mam to, co pod spodem, i wzięłam rzeczy ze sobą. — Poklepała torbę, upchaną teraz pod pakietem podtrzymywania życia. Przez tkaninę czuła twardą krawędź kompnotesu. — Chyba nie sądzisz, że zapomniałam zabrać ciuchy?
— Nie — odparł ponuro.
— Jasne. Może pójdziesz teraz do rodziców i powiesz im, że jestem cała i zdrowa. I przekaż im, że im prędzej opuścimy wioskę, tym bardziej będę zadowolona.
— Jedziemy najprędzej, jak się da — rzekł Culver.
— Właśnie to mnie martwi.
— Spieszy ci się trochę, co?
— Tak, chciałabym jak najszybciej dotrzeć do katedr. Culver spojrzał na nią uważniej.
— Podłapałaś religię?
— Niezupełnie — odparła. — Raczej sprawa rodzinna, którą muszę się zająć.
Quaiche obudził się. Ciało miał wtłoczone w ciemne, dopasowane zagłębienie.
Czekając na powrót pamięci, tkwił w chwili błogosławionej nieświadomości pozbawionej trosk i niepokoju. Nagle wspomnienia wtargnęły jak hałaśliwy tłumek kibiców i dopiero potem ustawiły się mniej więcej w porządku chronologicznym.
Pamiętał, jak po wybudzeniu przekazano mu niemiłą wiadomość, że królowa udzieliła mu posłuchania. Pamiętał jej dwunastościenny pokój wyposażony w narzędzia tortur, makabryczny mrok rozświetlany błyskami porażonego prądem robactwa. Pamiętał czaszkę z monitorami w oczodołach. Pamiętał, jak królowa igrała z nim jak kot z wróblem. Popełnił wiele błędów, ale największym, najbardziej niewybaczalnym była nadzieja, że królowa puść je w niepamięć.
Wrzeszczał — dokładnie zdał sobie sprawę, co się z nim stało i gdzie się teraz znajduje. Wrzaski były stłumione, brzmiały bezbronnie, przykro, dziecinnie. Ze wstydem tego słuchał. Nie mógł poruszyć żadną częścią ciała, ale w zasadzie nie był sparaliżowany. Po prostu nie miał swobody ruchu, może najwyżej na ułamek centymetra.
Zamknięcie wydało mu się dziwnie znajome.
Stopniowo wrzask przeszedł w rzężenie, potem w ledwie słyszalny, ochrypły oddech. Trwało to kilka minut, a potem Quaiche zaczął buczeć, powtarzać sześć czy siedem dźwięków z wprawnym zaśpiewem wariata czy mnicha. Jestem już pod lodem, pomyślał. Nie było ceremonii pogrzebowej, nie doszło do finalnej reprymendy ze strony Jasminy. Po prostu: zalutowali go w skafandrze i pogrzebali w lodowej tarczy, którą statek „Gnostyczne Wniebowstąpienie” pchał przed sobą. Nie potrafił określić, ile czasu minęło: godziny, kawałek dnia. Wolał nie spekulować, że mogło to trwać o wiele dłużej.
Opanowały go strach i równocześnie nieodparte poczucie, że coś jest nie w porządku. Może wrażenie swojskości w tej zamkniętej przestrzeni albo może chodziło o to, że na nic nie można było spojrzeć.
Usłyszał głos:
— Uwaga, Quaiche. Uwaga, Quaiche. Faza hamowania zakończona. Oczekiwanie na rozkazy wejścia do układu.
Głos był spokojny, dobrotliwy. Głos cybernetycznej podosoby „Dominy”.
Uświadomił sobie — i to nim wstrząsnęło — że nie znajduje się w żelaznym skafandrze, lecz w „Dominie”, w trumnie hamowania, zapakowany w dopasowaną do jego kształtu matrycę, mającą chronić go podczas fazy hamowania z dużym opóźnieniem. Przestał buczeć. Bez wątpienia poczuł ulgę. Przed chwilą miał przed sobą perspektywę lat tortur, teraz pojął, że znalazł się w relatywnie łagodnym środowisku „Dominy”, a zmiana sytuacji była tak gwałtowna, że nie zdążył się emocjonalnie odprężyć. Dyszał tylko, zszokowany i zdziwiony.