— Pokazali mi skafander ornamentowany — powiedział. — Ale do środka włożyli ciebie. Teraz ty tam jesteś i dlatego nie wolno ci wpadać w panikę.
Przyjęła to spokojnie, lepiej, niż oczekiwał. Biedna, dzielna Morwenna. Zawsze stanowiła odważniejszą połowę ich partnerskiego układu. Gdyby dano jej szansę wzięcia kary na siebie, to by to zrobiła, wiedział o tym. Równocześnie wiedział, że jemu brakowało takiej siły. Był słaby, tchórzliwy i samolubny. Nie był złym człowiekiem, ale takich jak on nikt nie podziwił. Ta wiedza ukształtowała jego życie. Z tą wiedzą nie żyło się łatwiej.
— Czyli jestem pod lodem? — spytała.
— Nie, nie jest aż tak źle — odparł i zaraz uświadomił sobie, jak w jej sytuacji różnica między być czy nie być pod lodem jest absurdalnie mała. — Jesteś teraz w skafandrze, ale nie jesteś pod lodem. Włożyli cię nie za twoje przewinienia. To z mojego powodu. Żeby mnie zmusić do określonego działania.
— Gdzie jestem?
— Jesteś ze mną, na pokładzie „Dominy”. Chyba właśnie skończyliśmy hamowanie w nowym układzie.
— Nic nie widzę, nie mogę się ruszyć.
Cały czas patrzył na skafander, mając jej obraz w umyśle. Bardzo się stara to ukryć, ale na pewno jest strasznie przerażona, pomyślał. Zawstydzony, gwałtownie odwrócił wzrok.
— Statku, czy możesz sprawić, żeby coś zobaczyła?
— Ten kanał nie jest uaktywniony.
— To go, do cholery, uaktywnij!
— Żadne działania nie są możliwe. Mam cię poinformować, że lokator może się komunikować ze światem zewnętrznym tylko za pośrednictwem bieżącego kanału audio. Każda próba podłączenia dodatkowych kanałów będzie uznana za…
Machnął ręką.
— W porządku. Słuchaj, Morwenno, bardzo mi przykro. Te dranie nie pozwalają, żebyś coś zobaczyła. Przypuszczam, że to pomysł Greliera.
— Wiesz, on nie jest moim jedynym wrogiem.
— Może nie, ale założę się, że miał w tej sprawie sporo do po wiedzenia. — Z czoła Quaiche’a kapały krople potu, kuliste w ze rowej grawitacji. Wytarł twarz wierzchem dłoni. — To wszystko moja wina.
— Gdzie jesteś? Zaskoczyło go to pytanie.
— Unoszę się przy tobie. Myślałem, że mogłabyś słyszeć mój głos przez tę pancerną powłokę.
— Słyszę tylko twój głos w mojej głowie. Wydaje się, jakbyś był bardzo daleko. Boję się, Horris. Nie wiem, czy to wytrzymam.
— Nie jesteś sama. Jestem tuż przy tobie. Prawdopodobnie bezpieczniej być w skafandrze niż poza nim. Musisz tylko leżeć nieruchomo. Uda nam się to wszystko szczęśliwie zakończyć za kilka tygodni.
— Kilka tygodni? — W jej głosie brzmiała rozpacz. — Mówisz tak, jakby to było nic.
— Lepiej niż miałoby trwać całe lata. Chryste, Morwenno, bardzo ci współczuję. Obiecuję, że cię z tego wydostanę. — Quaiche zacisnął powieki z bólu.
— Horris?
— Tak? — spytał przez łzy.
— Nie zostawiaj mnie na śmierć w tym pudle. Błagam.
— Morwenno — wezwał ją po chwili — posłuchaj uważnie. Muszę cię teraz opuścić. Idę do sterowni. Muszę sprawdzić nasz status.
— Nie chcę, żebyś odchodził.
— Nadal będziesz mogła słyszeć mój głos. Muszę tam pójść. Koniecznie. Inaczej żadne z nas nie będzie miało przyszłości.
— Horris.
Już się oddalał. Oddryfował od trumny hamowania i skafandra ornamentowanego. Przytrzymywał się kolejno miękkich uchwytów przy ścianach. Przepchnął się w dół wąskiej schodni, podciągając się rękami. Nigdy nie polubił nieważkości, ale wąski jak igła statek rozpoznawczy był o wiele za mały na grawitację rotacyjną. Podczas lotu powrotnego sytuacja się poprawi, ponieważ wówczas Quaiche będzie miał dzięki silnikom „Dominy” iluzję grawitacji.
W przyjemniejszych okolicznościach cieszyłby się, że nagle znalazł się daleko od reszty załogi. Morwenna przeważnie nie towarzyszyła mu podczas poprzednich wypraw, i choć za nią tęsknił, upajał się wtedy tą wymuszoną samotnością. Nie był przypadkiem człowieka asocjalnego. Wprawdzie w czasach, gdy przebywał w kulturze ludzi linii głównej, nie należał do osób nadmiernie towarzyskich, ale zawsze miał grupę bliskich przyjaciół. Zawsze miał kochanki, niektóre nietypowe, egzotyczne, albo — jak w wypadku Morwenny — wręcz ryzykowne. Jednak środowisko statku Jasminy było klaustrofobiczne, aż do przesytu nasycone feromonową mgiełką paranoi i intryg, więc w końcu tęsknił do prostoty statku, któremu wyznaczono zadanie.
„Domina” i tkwiący w niej maleńki statek eksploracyjny stały się prywatnym królestwem Quaiche’a w ramach większego imperium „Wniebowstąpienia”. Statek czuwał nad nim, uprzedzając jego życzenia z gorliwością kurtyzany. Im dłużej Quaiche tu przebywał, tym statek więcej wiedział o jego kaprysach i dziwactwach. Grał muzykę, która nie tylko pasowała do jego nastroju, ale była tak dokładnie sformatowana, że potrafiła go wyprowadzić z niebezpiecznie skrajnych nastrojów, z chorobliwej autorefleksji czy beztroskiej euforii. Statek serwował mu nadzwyczajne potrawy; na „Wniebowstąpieniu” nigdy nie udało mu się nakłonić syntezatorów żywności do wyprodukowania podobnych dań. Statek miał zdolność sprawiania przyjemności i zaskakiwania, gdy Quaiche przypuszczał, że jego biblioteki już się wyczerpały. Wiedział, kiedy jego pasażer potrzebuje snu, a kiedy jest mu potrzebny zastrzyk gorączkowej aktywności. Zabawiał go fantazjami, gdy Quaiche się nudził, i symulował drobne kryzysy, gdy pasażer wykazywał oznaki samozadowolenia. Statek znał go bardzo dobrze i niekiedy wydawało się Quaiche’owi, że w jakimś sensie on sam przechodzi w statek, przenika jego systemy maszynowe. To połączenie miało miejsce nawet na poziomie biologicznym. Ultrasi bardzo się starali, by wysterylizować statek po każdej wyprawie, gdy wracał do ładowni we wnętrzu „Wniebowstąpienia”, ale Quiache wiedział, że statek pachnie teraz inaczej niż wtedy, gdy leciał nim po raz pierwszy. Pachniał miejscami, w których Quaiche przebywał.
Kiedyś uważał statek za niebo, za sanktuarium — teraz to wrażenie minęło. Wystarczyło, że spojrzał na ornamentowany skafander, i natychmiast uświadamiał sobie, że Jasmina sięga swoimi wpływami do jego lenna. Nie będzie drugiej szansy. Wszystko, co było dla niego ważne, zależało od układu planetarnego, do którego zmierzał.
— Suka — powiedział znowu.
Dotarł do pokładu dowodzenia i wcisnął się w fotel pilota. Z konieczności pokład był malutki, ponieważ „Domina” składała się głównie z paliwa i silnika. Quaiche siedział teraz w niewielkim rozszerzeniu wąskiej schodni — kształtem przypominało to zbiorniczek termometru rtęciowego. Przed sobą miał owalne okno widokowe, za którym widniała tylko przestrzeń międzygwiezdna.
— Awionika — powiedział.
Panele przyrządów zamknęły się wokół niego jak kleszcze. Zamigotały, potem pojawiły się na nich ruchliwe wykresy i pola wejścia, które przesuwały się, by znaleźć się w miejscu, gdzie zatrzymywał wzrok.
— Rozkazy, Quaiche?
— Daj mi się chwilę zastanowić — odparł. — Najpierw ocenił systemy krytyczne, upewniając się, czy nie ma czegoś złego, co podosoba mogła przeoczyć. Wykorzystali nieco więcej paliwa, niż Quaiche oczekiwał na tym etapie misji, ale to nic dziwnego — przecież wieźli dodatkową masę ornamentowanego skafandra. Zapasy były wystarczające i nie musiał się martwić. Poza tym wszystko działało dobrze: hamowanie odbyło się normalnie, wszystkie funkcje statkowe były w normie, czujniki, systemy podtrzymywania życia, parametry stateczku wycieczkowego, który tkwił w brzuchu „Dominy” jak embrion delfina czekający na narodziny.