Jego wysiłki były absurdalne — wiedział, że system blokady tak zabezpieczono, by zapobiec znacznie bardziej brutalnej ingerencji, by uniemożliwić akcję grupy buntowników, a nie tylko jednego człowieka. Mimo zerowych szans musiał jednak spróbować.
Pocił się, ciężko dyszał. Zszedł na podłogę i wziął kilka ciężkich narzędzi. Znów wspiął się na pomost i zaatakował nimi dźwignie panelu. Odgłosy uderzeń rozbrzmiewały echem w całej sali, wybijając się ponad jednostajny terkot maszynerii. Bez skutku.
Glaur opadł z sił, ręce ześlizgiwały mu się z metalowych narzędzi, ramiona miał zbyt słabe, by unieść nawet lekki młotek.
Nie dał rady przestawić dźwigni na koniec dwudziestosześciogodzinnej pozycji, więc co mu pozostało? Nie zamierzał zniszczyć Lady Morwenny, chciał ją tylko zatrzymać albo zmienić jej trasę. Mógłby rozwalić reaktor — nadal miał dostęp do wielu portów wejściowych — ale musiałby czekać na efekt wiele godzin. Zatrzymanie maszynerii napędowej również nie było realne — wymagałoby to zablokowania jej naprawdę olbrzymim przedmiotem. W warsztacie leżały kawałki metalu, pręty i dźwigary przeznaczone do wymiany lub na złom, ale Glaur nie potrafiłby sam ich podnieść. Zorganizowanie sabotażu wymagałoby zbyt wielkiego wysiłku.
Jakie są zatem szanse oszukania systemów kierowania? Kamer obserwujących Drogę, urządzeń śledzących gwiazdy, czujników pola magnetycznego węszących za sygnaturami zakopanego kabla. Te systemy, powielające swoje zadania, umieszczono poza hermetyczną częścią katedry, wysoko nad gruntem, w trudno dostępnych miejscach konstrukcji.
Pogódź się z tym, powiedział sobie Glaur. Inżynierowie, którzy zaprojektowali odłączenie sterowania ręcznego, nie urodzili się wczoraj. Z pewnością zapobiegli wszystkim prostym sposobom obejścia blokad.
Katedra nie zamierzała się zatrzymać ani zboczyć z Drogi. Glaur obiecał Seyfarthowi, że zostanie tutaj do ostatniej chwili i będzie nadzorował maszyny. Ale co teraz wymagało nadzoru? Maszyny mu odebrano, pozbawiono kontroli, jakby nie był godzien zaufania.
Spojrzał z pomostu przez umieszczone w dole okno obserwacyjne, nad którym często przechodził. Widział grunt przesuwający się z prędkością jednej trzeciej metra na sekundę.
Mały statek Scorpia wylądował. Wysuwane płozy chrzęściły po tężejącej brei świeżo stopniałego lodu. Scorpio wypiął się z uprzęży i poprawił połączenia w skafandrze próżniowym. Nie potrafił się skoncentrować. Jasność umysłu to się wyostrzała, to zanikała jak słaby sygnał radiowy. Może Valensin miał rację, że powinien był zostać na statku i wydelegować na Helę kogoś innego?
Pieprzyć to.
Po raz ostatni sprawdził wskaźniki hełmu — wszystkie były zielone. Nie ma sensu z tym się guzdrać, pomyślał. Skafander albo jest gotów, albo nie, i jeśli on mnie nie zabije, to za rogiem prawdopodobnie czyha coś innego.
Obrócił się, by otworzyć rygiel, i jęknął z bólu. Boczne drzwi odskoczyły i plasnęły bezgłośnie w lodową breję. Scorpio poczuł lekkie szarpnięcie, gdy ostatnia porcja powietrza wyleciała z kabiny. Skafander wydawał się w porządku, żadne z zielonych światełek nie zaświeciło się na czerwono.
Chwilę potem stał na lodzie — przysadzista, niemal dziecięca postać w skafandrze zaprojektowanym specjalnie dla świń. Poczłapał ku rufie statku, trzymając się z dala od jaskrawoczerwonych dysz. Otworzył wnękę ładunkową. Sięgnął do środka, stękając z bólu, i zaczął niezgrabnie gmerać w środku dwupalczastymi rękawicami skafandra. Gołe ręce świni nie były mistrzowsko zręczne, ale w rękawicach były niewiele warte. Scorpio jednak miał wprawę. Całe życie się wprawiał.
Wyjął paletę wielkości tacy. W jej zagłębieniach — niczym jajka Faberge — tkwiły trzy miny pęcherzowe. Ujął jedną z nich z instynktowną ostrożnością — choć było bardzo mało prawdopodobne, by mina pęcherzowa wybuchła przez przypadek — i oddalił się od zaparkowanego statku.
Uszedł sto kroków, na tyle daleko, by materia wylotowa statku nie dotarła do miny. Uklęknął i wyciął nożem Clavaina w zmrożonej powierzchni małe stożkowate wgłębienie. Włożył w nie minę, tak że wystawała tylko jej górna część. Potem przekręcił tarczę o trzydzieści stopni; na górnej półkuli miny ukazał się mały czerwony wskaźnik — mina została uzbrojona. Scorpio wstał.
Przystanął na chwilę i spojrzał na Haldorę. Planety nie było. W jej miejscu widniał rodzaj mechanizmu, zajmującego znacznie mniejszy fragment nieba. Wyglądał jak niezwykły rysunek ze średniowiecznej kosmologii, wykonany pod wpływem ekstatycznej wizji — geometryczna siatkowa konstrukcja z mnóstwem precyzyjnych detali. Na obrzeżach krzyżowały się wyraźnie błyskające pręty, wychodzące promieniście z łączących się węzłów. W środku wszystko bardzo się komplikowało, elementy były nierozróżnialne, struktury — niemożliwe do opisania czy zapamiętania. Scorpiowi pozostało tylko wrażenie zawrotnej złożoności, jakby patrzył na mechaniczny mózg Boga. Bolała go głowa. Dokuczała mu migrena, jakby sam obiekt zmuszał go do natychmiastowego opuszczenia wzroku.
Scorpio odwrócił się i z oczami wbitymi w grunt potruchtał do statku. Włożył dwie pozostałe miny z powrotem do wnęki ładunkowej, potem wsiadł do pojazdu. Drzwi zostawił na ziemi. Nie potrzebował ich do hermetyzacji kadłuba, musiał zaufać skafandrowi.
Statek uniósł się w górę. Przez otwór w kadłubie Scorpio obserwował oddalający się most, aż w polu widzenia pojawiły się podpory. Widok dna Otchłani Rozgrzeszenia spowodował, że zakręciło mu się w głowie. Gdy stał na moście i instalował minę, łatwo mu było zapomnieć, jak daleko w istocie jest do gruntu.
Następnym razem nie będzie już miał takiego komfortu psychicznego.
Uchwyt przygotowywał się na przyjęcie „Nostalgii za Nieskończonością”. Statek — w zasadzie to, co z niego pozostało — lądował. Schodząc z orbity, kapitan zdecydował się na końcowe transformacje w celu ochrony Aury i osób, nad którymi sprawował pieczę. Odrzucił wiele warstw z centralnych rejonów statku, odsłaniając swoje wnętrzności: dźwigary konstrukcyjne i grodzie większe od statku kosmicznego średniej klasy, plątaninę gęsto upakowanych układów, rozrosłych i zawęźlonych jak dzikie pnącze. Gdy odrzucał fragmenty ochronne, czuł dreszcz, jakby odsłaniał delikatną skórę, przedtem zakrytą pancerzem. Wieki minęły od czasu, gdy te wewnętrzne rejony wystawione były na kosmiczną próżnię.
Kontynuował przemiany. Główne elementy wewnętrznej statkowej architektury przetasowały się jak kamienie domina. Główne przewody zostały przecięte i połączone w inny sposób. Części statku, które czerpały życiodajne zasilanie — powietrze czy wodę — z innych obszarów, teraz stały się samowystarczalne. Niektórym rejonom pozwolił umrzeć. W czasie tych zmian kapitanowi dokuczały mdłości i skurcze, skoki ciśnienia i zimna, ostre bóle i nagły brak czucia. Choć sam podjął te działania i kierował zmianami, miał niepokojące wrażenie, że zadaje sobie samemu gwałt.
Tych zmian nie da się łatwo odkręcić.
Schodząc na Helę, korygował lot, włączał dysze dokujące. Kadłub podlegał naprężeniom — delikatne palce grawitacji mogły rozerwać go na strzępy.
W dole przesuwał się krajobraz: pola i szczeliny lodowe, obszary popstrzone małymi wsiami, porysowane liniami komunikacyjnymi. Na horyzoncie ziała jak złota szczelina paszcza wykopu.
Dostał skurczu, jakby rodził. Wszystkie przygotowania zostały ukończone. W jego ciele powstały regularne dziury, gdy starannie wykrojone kawałki oddzielały się, ciągnąc za sobą tysiące odciętych kabli. Kapitan usiłował stłumić ból, ale sygnały widmowe nadal do niego docierały w miejscach, gdzie kable i linie zasilania uległy przerwaniu. Tak się czuje ktoś, komu urządzono krwawą jatkę, pomyślał. Jednak spodziewał się bólu i był na niego przygotowany. W jakimś sensie było to nawet orzeźwiające. Przypominało mu, że jest żywy, że jest istotą z krwi i kości. Póki odczuwał ból, mógł myśleć o sobie jako o człowieku.