Ekran pokazał im wszystko: w kojcu, który Quaiche przygotował, leżała „Nostalgia za Nieskończonością” niczym schwytane mityczne zwierzę morskie o monstrualnych rozmiarach. W stu miejscach przytrzymywały ją zamki, fachowo dopasowane do nieregularnych kształtów kadłuba. Teraz Quaiche wyraźnie widział szkody, jakie statek wyrządził sam sobie podczas podejścia — zrzucone warstwy kadłuba w środkowej części i wypatroszone wnętrzności. Zastanawiał się, czy jego zdobycz nie za bardzo osłabła, by wykonać zadanie. Szybko jednak pozbył się wątpliwości: przecież statek zniósł naprężenia podczas lądowania w wykopie oraz brutalne dopasowanie do kołyski. Maszynerię uprzęży skonstruowano tak, by zamortyzować uderzenie masywnego obiektu, ale mimo to moment zderzenia z ziemią spowodował, że wszystkie wskaźniki naprężeń nadal były czerwone. Uprzęż wytrzymała, statek też. Najtrudniejszą część podróży przebył więc pomyślnie, a zaplanowane przez Quaiche’a zadanie wymagało już mniejszego obciążenia. Wszystko szło zgodnie z przewidywaniami.
— Spójrzcie. Rufa jest tak uniesiona, żeby wypływ materii z silników odbijał się od powierzchni Heli. Kąt jest niewielki, ale jednak jest to kluczowe dla całej operacji.
— Gdy tylko statek włączy silniki, wyrwie się z tego pańskiego wykopu — powiedział Vasko.
— Nie. — Quaiche pokręcił głową. — Nie wybrałem tego miejsca na chybił trafił. To rejon bardzo stabilny geologicznie. Kołyska jest głęboko umocowana w skorupie Heli. Uwierzcie mi. Chyba nie sądzicie, że włożyłem tyle wysiłku, żeby zdobyć statek, a nie pomyślałem o geologii? — Znów rozległ się sygnał. Quaiche zbliżył mikrofon do ust i szepnął coś swojemu technikowi przy wykopie. — Statek jest już podniesiony — rzekł. — Czemu nie włączyć silników? Panie Malinin?
Vasko przywołał przez komunikator Scorpia, ale odezwał się inny starszy.
— Rozkazuję włączyć silniki statku — powiedział.
Ale nim skończył zdanie, zobaczyli, że silniki się zapalają. Z hybrydowskich napędów wystrzeliły dwie białe szpice z fioletowymi obrzeżami, tak jasne, że przeciążyły kamerę. Statek w uprzęży przesunął się do przodu — rzekłbyś, że morskie stworzenie po raz ostatni usiłuje się wyrwać. Trzymająca je maszyneria naprężyła się, przejęła wstrząs po aktywacji napędów i statek stopniowo powrócił do swojego poprzedniego położenia. Silniki działały równo.
— Zobaczcie. — Grelier wskazał jedno z okien mansardy. Promienie wypływającej materii przypominały dwie zanikające kreski, błądzące po horyzoncie jak światła reflektorów.
Chwilę później poczuli drżenie przebiegające przez Lady Morwennę.
Quaiche przywołał Greliera i wskazał na swoje oczy.
— Zabierz to okropieństwo z mojej twarzy. Już tego nie potrzebuję.
— Otwieracza oczu?
— Usuń to. Delikatnie.
Grelier ostrożnie zabrał z twarzy pacjenta metalową oprawkę.
— Powieki wrócą na miejsce dopiero po pewnym czasie — powiedział — Na razie proponuję zachować okulary.
Quaiche założył ciemne okulary. Były za duże na niego, gdyż bez otwieracza powiek nie miały na czym się zatrzymać.
— Teraz możemy stąd odejść — oznajmił.
Scorpio wskoczył z powrotem do swego stateczku i oddalił się od szczątków mostu. Jedna ściana rozpadliny była teraz ciemna jak noc, a druga — oświetlona tylko przy krawędzi. Scorpio chciałby, żeby przęsło nadal istniało, żeby mógł cofnąć akt destrukcji, by mieć czas na rozważenie wszystkich jego skutków. Świnia zawsze tak się czuł po zrobieniu komuś czy czemuś krzywdy. Zawsze żałował swojej porywczości, ale żal nigdy nie trwał długo.
Teraz wiedział, że eksperci mylili się w sprawie mostu. To był artefakt ludzi, a nie czmychaczy. Z pewnością stał tu ponad sto lat, choć prawdopodobnie niewiele więcej. Póki nie został zburzony, jego natura była nieznana. Most był wytworem zaawansowanej techniki z epoki Demarchistów, a nie wymarłych obcych. Scorpio pomyślał o człowieku, który mu się ukazał, o jego cierpieniu na widok zniszczenia pięknej bezużytecznej konstrukcji. Ale to było nagranie, a nie przekaz na żywo. Musiało powstać po stworzeniu mostu. Czyli architekt był przygotowany na zburzenie jego dzieła, nawet to przewidział.
Statek odleciał od krawędzi rozpadliny i teraz Scorpio widział w dole ledwie zarysowaną linię Drogi Ustawicznej. Ze trzy — cztery kilometry dalej znajdowała się Lady Morwenna, która ciągnęła za sobą cień jak wielki czarny welon. Świnia przestał myśleć o moście i jego twórcy. Teraz interesowało go tylko to, co jest w katedrze. Musiał się do niej dostać. Podleciał bliżej: Lady Morwenna rzeczywiście parła naprzód, najwyraźniej nieświadoma, że nie ma przed sobą bezpiecznej przeprawy.
Scorpio nie spodziewał się tego.
Może katedra zacznie za chwilę zwalniać, gdy czujniki odkryją, że droga jest przerwana? A może Quaiche rzeczywiście nie zamierza się zatrzymać, może to nie jest z jego strony fanfaronada?
Zszedł na odległość pięciuset metrów od katedry, zrównał się mniej więcej ze szczytem głównej wieży. Wypatrywał jakiegoś miejsca do lądowania oraz badał możliwości wejścia do wnętrza. Główne lądowisko było zbyt zatłoczone — stały na nim już dwie inne maszyny i Scorpio nie chciał ryzykować kolizji. Jedną z nich była nieznana mu czerwona łódka, druga to prom, którym Vasko i Khouri przylecieli z „Nostalgii”. Tylko prom mógł zabrać ich wszystkich na orbitę — w tym Aurę i skafander — więc Scorpio nie mógł dopuścić do jego uszkodzenia albo zepchnięcia go z lądowiska.
Ponadto, lądując w tym miejscu, straciłby efekt zaskoczenia. Okrążając katedrę, widział migotanie na Lady Morwennie przypominające letnie błyskawice. Elementy architektoniczne to nikły, to stawały się wyraźniejsze, jakby katedra ziewała, budziła się z monumentalnego kamienno metalowego snu. Nawet gargulce brały udział w tej iluzji — ich rozdziawione pyski wydawały się śledzić ruch statku wspólnie z wieżyczkami strzelniczymi.
Ale to nie było złudzenie.
Scorpio dostrzegł błysk ognia z gargulca i poczuł, że statek drży i szarpie. W hełmie rozległy się sygnały alarmowe, na konsoli rozbłysły ikony awaryjne. Widział, jak katedra niepokojąco się pochyla — statek zaczął gwałtownie opadać. Silniki włączyły się w trybie nagłym, starając się ustabilizować maszynę, ale nie było nadziei na ucieczkę od Lady Morwenny, a już na pewno nie na wzlot na orbitę. Scorpio energicznie manipulował kontrolkami, usiłując wyjść uszkodzonym statkiem z zasięgu gargulców. Klatka piersiowa go bolała; jęczał, przygryzł dolną wargę. Poczuł smak własnej krwi. Kolejny rzygacz pluł w niego czerwonym ogniem. Statek szarpnął i zaczął opadać z jeszcze większą szybkością. Scorpio przygotował się na uderzenie. Nastąpiło chwilę później. Zachował świadomość, gdy maszyna walnęła w lód, ale krzyknął z bólu w daremnym akcie wściekłości i oburzenia.
Statek przekoziołkował i w końcu spoczął na boku. Nad głową Scorpia, obramowane framugą otwartych drzwi, widniało odsłonięte serce Haldory.
Nim się ruszył, poczekał przynajmniej minutę.
CZTERDZIEŚCI SIEDEM
Oddział Gwardii Katedralnej pilnował więźniów, podczas gdy Grelier wyszedł z mansardy z rozkazami, które Quaiche przekazał mu szeptem. Powrócił, niosąc skafander rozmiarów Rashmiki — krwistoczerwony model adwentystów, ale nie ten, który miała na sobie w karawanie.
Położył części skafandra na jej kolanach.
— Proszę to włożyć — powiedział. — I niech to nie trwa wieczność. Ja też chcę się stąd wydostać.