Powierzone im zadanie brzmiało tak samo jak przedtem: zająć statek, zminimalizować straty. Dokładną interpretację tego polecenia pozostawiono dowodzącym oficerom. Ewentualnego uszkodzenia samego statku — choć byłoby to godne ubolewania — nie uważano za aż tak poważną sprawę jak poprzednio, gdy „Nostalgia” znajdowała się na orbicie. Dziekan obiecał Ultrasom zwrócić ich statek, ale po ostatnich wydarzeniach prawdopodobieństwo, że statek kiedykolwiek opuści Helę, drastycznie zmalało. Może nawet w ogóle przestanie być statkiem.
Statek zaroił się od gwardzistów, którzy sprawnie pokonywali opór, używając maksymalnej siły. Ultrasom proponowano poddanie się, ale nigdy nie wybierali tej opcji.
Cóż począć, jeśli ograniczenie strat oznacza śmierć całej załogi, to widocznie tak musi być.
Statek jęczał, gdy napastnicy przedzierali się, wycinali i wypalali sobie drogę. Kontratakował — niektórym odebrał życie — ale wysiłki były sporadyczne i coraz słabsze. Gdy gwardziści ogłosili, że przejmują coraz większą jego część, zauważyli, że statek umiera.
Nieważne: dziekanowi zależało przecież tylko na silnikach, reszta to niepotrzebne komplikacje.
Wiedział, że umiera. Tu znalazł miejsce spoczynku. Po tylu wiekach, po tylu przebytych latach świetlnych, po tylu zmianach wreszcie chyba dotarł do ostatecznego celu. Prawdopodobnie wiedział o tym, zanim jeszcze zobaczył wykop, zanim siebie wypatroszył, by uratować spaczy, których wiózł z Yellowstone i Araratu. Może wiedział to już wtedy, gdy dziewięć lat temu wyhamował z przestrzeni międzygwiezdnej i wleciał tutaj, w ten rejon cudu i pielgrzymowania. Od czasu, gdy go zbudzono w oceanie Araratu, czuł znużenie. Tak jak Clavain szukał odosobnienia na wyspie, tak teraz statek chciał tylko odpoczynku i samotności oraz uwolnienia od ciężaru grzechów. Pomyślał, że byłby bardzo rad, gdyby pozostał w wykopie i rdzewiał po wsze czasy, stawał się częścią krajobrazu i już nie musiał nawiedzać sam siebie, a tylko przygasałby w nierozumnym marzeniu o locie.
Czuł, jak gwardziści wchodzą do jego wnętrza. Początkowo ich agresywny pochód odbierał jako mrowienie, ale stopniowo przerodziło się to w piekącą niestrawność, a potem katusze. Nie potrafił ich policzyć: czy było ich setki, czy tysiące? Nie potrafił się zorientować, jakiej używają broni i jakie zniszczenia powodują. Przypalali mu zakończenia nerwów, oślepiali oczy. Zostawiali za sobą obszary zdrętwienia. Z tych rejonów nie miał żadnych sygnałów czuciowych i to było najgorsze ze wszystkiego. Odzyskiwali martwą maszynerię statku z uścisku żywej infekcji kapitana. Miał kiedyś miły sen o tym, kim się stał. Teraz ten sen dobiegał kresu.
Gdy umrze, gdy nawet silniki zgasną — jego umysł przestanie nimi sterować — ludzie z wykopu znajdą sposób, by je znów uruchomić. Spowodują, że jego ciało drgnie parodią życia. Doprowadzenie Heli do pełnej synchronizacji z Haldorą to nie kwestia dni, lecz proces podobny do budowy katedry. Będą dotąd uruchamiać jego ciało, aż wykonają to zadanie, a potem być może stanie się relikwią lub świętym.
Gwardziści wkraczali coraz głębiej. Drętwota obejmowała nie tylko wąskie wijące się korytarze, którymi szli, ale coraz większe obszary ciała kapitana. Przedtem, gdy uwalniał spaczy na orbicie, miał podobne uczucie, ale tamte rany — tylko te absolutnie konieczne — sam sobie zadawał. Teraz niszczono go na oślep, a brak czucia tym bardziej go przerażał. Już za kilka godzin pustka pochłonie wszystko. Umrze, zostawiając po sobie tylko procesy autonomiczne.
Został jeszcze czas na działanie. Ślepł na sygnały z wnętrza siebie — jego ciało formowało jedynie małe migoczące jądro sfery świadomości — ale nadal odbierał dane z dronów, które rozmieścił wokół Heli. Wiedział, co dzieje się na tym księżycu; widok był syntetyzowany i uzupełniany o mozaikowe obrazy z kamer.
A w trzewiach, do których jeszcze nie dotarli gwardziści, nadal przechowywał trzy sztuki broni hipometrycznej. Te niesamowicie delikatne instrumenty trudno było zastosować w normalnych warunkach lotu, ale mogło to być jeszcze bardziej skomplikowane, gdy kapitan leżał na boku. Nikt nie mógł przewidzieć, jak zareagowałaby młócąca maszyneria, gdyby kapitan teraz ją uruchomił. Jak długo by działała, nim rozerwałaby na strzępy samą siebie i wszystko wokół?
Liczył na to, że broń zadziała przynajmniej raz. Musiał tylko wybrać cel, aby wpłynąć na zmianę sytuacji.
Miał teraz inny widok na Helę. Siłą woli skoncentrował się na strumieniu danych zawierających obrazy katedry wykonane pod różnymi kątami, z rozmaitych poziomów. Zespolenie tych słabych, rozmytych, wykonanych w różnych pasmach promieniowania ruchomych zdjęć w jeden trójwymiarowy obraz wymagał tak wielkiego wysiłku, że statek zapomniał o agresywnych gwardzistach. Wtedy z nienaturalną jasnością zobaczył oczami wyobraźni Lady Morwennę. Cały czas czuł zmieniającą się relację przestrzenną między nim i katedrą, jakby łączył go z nią naprężony łańcuch. Wiedział, w którym kierunku jest katedra, i znał do niej odległość.
Wysoko na jednej z wież maleńkie postacie poruszały się jak nakręcone marionetki.
Dotarli do lądowiska katedry. Czekały tam dwie maszyny: statek, którym przylecieli tu Ukrasi, oraz czerwony łódkowaty pojazd należący według Rashmiki do naczelnego medyka. Oba statki były upstrzone osmalonymi dziurami — śladami po strzałach z bliskiej odległości. Po pewnym czasie — pomyślała Rashmika — statki dokonają samonaprawy i będą mogły opuścić katedrę. Ale teraz nie mieli czasu.
Grelier mocno przycisnął strzykawkę do zewnętrznej osłony jej skafandra; Rashmika nie miała pewności, czy igła zdoła przebić tę warstwę i dotrzeć do skóry, ale wolała nie ryzykować. Słyszała o wirusie DEUS X, wiedziała, co on potrafi. Może skutki działania wirusa zanikłyby po pewnym czasie, gdy ciało Rashmiki zmobilizowałoby własną odpowiedź immunologiczną, zgodnie jednak twierdzono, że gdy wirus trafi do krwi, na zawsze stajesz się innym człowiekiem.
— Spójrz! — powiedział Grelier radośnie, jakby pokazywał wspaniały widok. — Nadal widać promienie materii wylotowej. — Na niebie rysowała się autostrada podwójnego świetlnego pasma. — Mówcie, co chcecie o naszym dziekanie, ale kiedy coś zaplanuje, trzyma się tego do końca. Szkoda tylko, że za nic nie chce mi zdradzić wcześniej swoich planów.
— Na pana miejscu martwiłabym się o ten statek — rzekła Rashmika. — Jest dość blisko i mogą być kłopoty. Na pewno czuje się pan bezpieczny?
— Niczego nie będą próbować — odparł Quaiche. — To zbyt ryzykowne, mogliby zrobić pani krzywdę. Dlatego wzięliśmy panią ze sobą.
Dziekan, w odróżnieniu od medyka i Rashmiki, nie miał na sobie żadnego skafandra próżniowego. Poruszał się w swoim mobilnym fotelu, do którego na górze przymocowano przezroczysty pęcherz dostarczający, powietrze. Głos Quaiche’a, słaby i suchy jak zwykle, słyszeli przez hełmofony.
— Nie zaryzykuję lotu ich promem. Kto wie, co za pułapki tam czyhają — stwierdził Grelier.
— Nic nie szkodzi, pomyślałem o tym — odparł Quaiche.
Aura rozejrzała się dookoła, choć Grelier trzymał ją mocno. Teraz dopiero dostrzegła przy boku rampy trzeci statek — długi i cienki jak strzała. Stał pionowo, balansując na jednej szpicy ciągu. Skąd się wziął? Rashmika była pewna, że zauważyłaby statek zbliżający się do katedry.
— Zawsze tu był, wmontowany w budowlę, na niższym poziomie — wyjaśnił Quaiche, jakby czytał jej myśli. — Przewidziałem, że pewnego dnia będę go potrzebował. — Teraz Rashmika zauważyła, że dziekan ma na podołku przenośny panel sterujący, po którym ślizgają się jego kościste palce.