Okazało się wówczas, że to pułapka. Z lodu wyskoczyło działo cząstek i wycelowało w jego statek. Wiązka wygryzła dziury w kadłubie statku, Quaiche omal nie spłonął. Choć doznał obrażeń, udało mu się bezpiecznie wrócić. On sam wyzdrowiał, statek naprawiono, ale przez wiele lat Quaiche zachowywał nieufność w stosunku do takich obiektów. Często na księżycach pozostawiano automatycznych wartowników, umieszczonych tam wiele wieków wcześniej, by bronili praw do ziemi czy kopalin, którzy nadal działali, podczas gdy ich pierwotni właściciele dawno zamienili się w proch.
Quaiche miał wtedy szczęście: wartownik został zniszczony, a jego broń okazała się znacznie słabsza, niż planowali jej konstruktorzy. Quaiche dostał nauczkę, żeby niczego z góry nie zakładać. Teraz istniało poważne niebezpieczeństwo, że znów popełni podobny błąd.
Ponownie zanalizował sytuację. Obecność metalicznego przedmiotu — na co wskazywało echo radaru — nasuwała wątpliwość, czy most jest budowlą obcych i czy jest tak starożytny, jak Quaiche początkowo sądził. Nie mógł tego dokładnie stwierdzić, póki nie znajdzie się bliżej źródła echa. Jeśli to rzeczywiście wartownik,
Quaiche bardzo się naraża. Ale „Córka” to dobry statek, zwinny, bystry, dobrze opancerzony, przebiegły, wyposażony w inteligentne systemy. Szybki refleks niewiele znaczył wobec broni relatywistycznych, takich jak wiązki cząsteczek, ale „Córka” mogła cały czas monitorować źródło echa, sprawdzając, czy nic nie zapowiada wystrzału. Gdyby tylko dostrzegła coś niepokojącego, wykonałaby unik z dużym przyśpieszeniem, według losowego wzorca, by broń nie mogła przewidzieć kierunku wystrzelenia wiązki. Stateczek dokładnie wiedział, jaka jest fizjologiczna tolerancja Quaiche’a, i by uniknąć niebezpieczeństwa, był gotów bardzo zbliżyć się do tej granicy, ale tak, by Quaiche przeżył. Gdyby statek naprawdę się wściekł, mógłby użyć własnych mi — krosystemów obronnych.
— Wszystko ze mną w porządku — powiedział Quaiche na głos. — Mogę lecieć niżej i wyjść z tego śpiewająco.
Musiał jednak pomyśleć również o Morwennie. To prawda, że „Domina” znajdowała się teraz dalej, ale był to statek wolniej reagujący. Broń promieniowa musiałaby podjąć pewien wysiłek, by ją dosięgnąć, lecz nie było to wykluczone. Ponadto wartownik mógł rozmieścić inne rodzaje broni, na przykład pociski gończe, co więcej: mógł stworzyć całą sieć komunikujących się jednostek.
Do diabła! — pomyślał Quaiche. A jeśli to nie broń, tylko bogaty w metal głaz albo porzucony zbiornik paliwa? Musiał jednak przygotować się na najgorsze. Musiał zadbać o życie Morwenny oraz zachować sprawność „Dominy”, by móc powrócić do Jasminy. Nie mógł stracić kochanki ani statku, na którym była uwięziona. Musiał albo chronić ich oboje, albo teraz zrezygnować. Nie był jednak w nastroju do rezygnacji. Ale jak ochronić „Do — minę” i kochankę? Czy musi czekać wiele godzin, aż „Domina” odleci na bezpieczną odległość od Heli?
Jasne! Odpowiedź była oczywista, pięknie prosta, elegancko korzystała z lokalnych zasobów. Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślał?
Wystarczyło schować „Dominę” za Haldorą.
Zaczął niezbędne przygotowania. Otworzył kanał łączności z Morwenną.
Vasko z wielkim zainteresowaniem obserwował podejście do głównej wyspy. Długo lecieli nad czarnym oceanem i teraz z ulgą przyjmował oznaki ludzkiej obecności. Światła wysuniętych osiedli, tworzące linie proste, łuki i pętle — kształty odpowiadające zarysom znanych mu częściowo zatok, półwyspów i wysepek — sprawiały wrażenie bezbronnych i przemijających. Nawet jaśniejsze skupiska Pierwszego Obozu wyglądały tymczasowo, jakby w każdej chwili mogły być zduszone niczym węgielki dogasającego ogniska. Zawsze wiedział, że obecność ludzi na Araracie to stan niepewny, którego nie można uznać za rzecz oczywistą. Słyszał to od maleńkości. Ale dopiero teraz poczuł to w trzewiach.
W kadłubie promu stworzył sobie okno — koniuszkiem palca zakreślił obszar, który stał się przezroczysty. To Clavain zademonstrował mu z pewną dumą, jak to zrobić. Vasko przypuszczał, że z zewnątrz kadłub jest nadal idealnie czarny, i że to, na co on patrzy, jest w zasadzie ekranem naśladującym optyczne właściwości szkła. Jednak w wypadku starych technologii — a prom był zdecydowanie starym urządzeniem technicznym — niczego nie należało traktować jako oczywistość. Vasko wiedział tylko, że leci i że żaden z jego rówieśników nigdy tego nie doświadczył.
Prom zniżał się na sygnał z bransolety Scorpia, schodził z warstwy chmur w towarzystwie spirali i zakrętasów zaburzonego powietrza. Czerwone i zielone światełka migały po obu stronach kadłuba z polerowanego obsydianu, przypominającego swoim deltoidalnym kształtem mantę.
Przynajmniej jedna trzecia podbrzusza była oślepiająco jasna: siatka jaskrawoniebieskich, złożonych fraktalnie elementów termicznych w otoczce migoczącej plazmy o barwie fioletu i indygo. Podwozie, zamocowane w skomplikowany sposób, wynurzyło się z chłodnych rejonów podbrzusza i rozprostowało w hipnotycznym balecie tłoków i zawiasów. Fluorescencyjne wzory zapaliły się na górnym kadłubie, obrysowując luki wejściowe, gorące miejsca i wyloty spalin. Prom wybrał sobie obszar lądowania, obrócił się i opadł na grunt z wielką precyzją, a podwozie skurczyło się, by zamortyzować ciężar pojazdu. Przez chwilę jeszcze ryczały podgrzewacze plazmy. W końcu nagle się zatrzymały.
Plazma rozproszyła się, zostawiając po sobie nieprzyjemny zapach spalenizny.
Wcześniej Vasko widział przelotnie ten samolot, ale tylko z dużej odległości. Widok był imponujący, z niczym nieporównywalny.
Aby wsiąść do promu na wyspie, szli we trzech ku rampie załadunkowej. Gdy już niemal do niej dochodzili, Clavain źle postawił nogę i zaczął spadać. Vasko i świnia równocześnie rzucili się naprzód, ale to Vasko wziął na siebie cały ciężar Clavaina. Zaskoczony, przekonał się, że Clavain jest bardzo lekki, jak worek siana. Vasko zaczerpnął głośno tchu, słychać to było nawet na tle syczenia promu.
— Nic panu nie jest? — spytał. Clavain spojrzał na niego ostro.
— Jestem starym człowiekiem. Nie należy ode mnie oczekiwać rzeczy niemożliwych.
Wspominając minione godziny w towarzystwie Clavaina, Vasko nie wiedział, co o nim myśleć. Starzec oprowadzał go po promie z ojcowską gościnnością, wypytywał o rodzinę, chwalił za dociekliwe pytania, żartował jak ze starym znajomym, a za chwilę stawał się lodowaty i daleki jak kometa.
Choć wahania nastroju przychodziły bez zapowiedzi, zawsze towarzyszyła im widoczna zmiana w oczach — spojrzenie Clavaina kierowało się w inną stronę, jakby to, co działo się wokół, przestawało go nagle interesować.
Gdy to się pierwszy raz zdarzyło, Vasko podejrzewał, że jakoś uraził starca. Szybko jednak zorientował się, że Scorpio również jest traktowany w podobny sposób. Gdy Clavain tracił kontakt z rzeczywistością, to jakby zerwał się sygnał, jakby uciekła częstotliwość. Gdzieś odpływał, a potem nagle powracał do teraźniejszości. Vasko uświadomił to sobie i przestał się zbytnio przejmować tym, co mówi czy robi w obecności Clavaina. Równocześnie coraz bardziej go niepokoił stan umysłu mężczyzny, którego wieźli do domu. Dokąd dryfują myśli Clavaina? Gdy koncentrował się na tym, co działo się tu i teraz, był normalny jak zwykli ludzie. Ale normalność jest jak świetny deseń, który widać z okna kabiny, pomyślał Vasko. We wszystkich prawie kierunkach droga wiodła w ciemność, a ciemności było więcej niż światła.