— Zamierzam dotrzymać słowa. Nie chcę przedłużać swojej nieobecności ani o minutę. To bardziej dotyczy ciebie niż mnie.
— W jakim sensie?
— Obawiam się, że na Heli jest jeszcze coś, nie tylko most. Przyszło echo czegoś metalowego. I nie znika. To może być coś bez znaczenia i prawdopodobnie tak jest, ale nie mogę ryzykować,
bo to może też być pułapka. Niepokoję się, bo już wcześniej spotkałem się z takimi urządzeniami.
— Więc zawróć — powiedziała Morwenna.
— Wybacz, ale nie mogę. Naprawdę muszę sprawdzić most. Jeśli nie wrócę z czymś wartościowym, Jasmina zje mnie na śniadanie. — Pozwolił Morwennie snuć domysły, co to oznacza dla niej, gdy jest uwięziona w ornamentowanym skafandrze i tylko Grelier jest w stanie ją wyzwolić.
— Ale nie możesz iść prosto w zasadzkę.
— Szczerze mówiąc, bardziej boję się o ciebie. „Córka” zajmie się mną, ale jeśli uruchomię jakieś świństwo, może ono zacząć strzelać na oślep do wszystkiego, co mu się nawinie, w tym również do „Dominy”.
— Więc co zamierzasz zrobić?
— Myślałem o tym, żeby odciągnąć cię z układu Haldora-Hela, ale to by kosztowało za dużo czasu i paliwa. Mam lepszy pomysł: wykorzystamy to, co nam dano. Haldora to dobra, gruba tarcza. Sterczy tu i nic nie robi. Mam zamiar ustawić ją między „Domina” a tym, co tkwi na Heli.
Przez kilka sekund Morwenna zastanawiała się nad skutkami takiego planu. W jej głosie słychać było niecierpliwość:
— Ale to oznacza, że…
— Tak, będziemy pozbawieni połączenia w linii prostej, więc nie będziemy mogli rozmawiać. Ale to potrwa najwyżej sześć godzin. — I zanim zdążyła zaprotestować, mówił dalej: — Zaprogramuję „Dominę” tak, żeby zaczekała za Haldorą sześć godzin, a potem powróciła na tę samą co teraz pozycję. Nieźle, co? Prze śpisz się i prawie nie zauważysz, że mnie nie ma.
— Nie rób tego, Horris. Nie chcę być w miejscu, w którym nie mogłabym z tobą rozmawiać.
— To tylko sześć godzin.
W odpowiedzi Morwenny Quaiche zauważył zmianę tonu oznaczającą, że zaakceptowała daremność dalszej sprzeczki.
— Jeśli coś się w tym czasie stanie, jeśli będziesz mnie potrzebował… albo ja będę cię potrzebowała… nie będzie łączności.
— To tylko sześć godzin — odparł. — Jakieś trzysta minut. Tyle co nic. Skończę w mgnieniu oka.
— Nie mógłbyś umieścić jakichś przekaźników, żebyśmy byli w kontakcie?
— Raczej nie. Mógłbym upchać jakieś pasywne reflektory wokół Haldory, ale coś takiego naprowadziłoby na ciebie inteligentne pociski. Poza tym operacja zajęłaby parę godzin. Do tego czasu zdążę zwiedzić most.
— Jestem przerażona, Horris. Naprawdę nie chcę, żebyś tam leciał.
— Muszę. Po prostu muszę.
— Proszę, nie.
— Niestety, plan już jest w realizacji — odparł łagodnie. — Wysła łem „Dominie” niezbędne rozkazy, kochanie. Już się przemieszcza. Za jakieś trzydzieści minut będzie w cieniu Haldory.
Zapadła cisza. Myślał przez chwilę, że łączność już została zerwana, że w jego obliczenia wkradł się błąd, gdy usłyszał:
— Skoro już podjąłeś decyzję, dlaczego fatygowałeś się, żeby mnie zapytać o zdanie?
OSIEM
Pierwszego dnia jechali bez przerwy, starali się jak najszybciej oddalić od osad na wyżynach. Pędzili szlakiem białych bruzd przecinających monotonny teren pod ciemnym niebem. Od czasu do czasu mijali wieżę transpondera, jakąś placówkę lub maszynę jadącą w przeciwnym kierunku.
Rashmika stopniowo przyzwyczajała się do hipnotycznego rytmu podskakujących nart i potrafiła poruszać się po lodochodzie, nie tracąc „równowagi. Czasami siadywała w swoim przedziale z nogami podkurczonymi pod brodą. Patrzyła na mknący za oknem krajobraz i wyobrażała sobie, że każda zdeformowana skała czy odłamek lodu to odprysk obcego imperium. Rozmyślała o czmychaczach, wyobrażała sobie, jak puste strony swojej książki zapełnia starannym pismem i precyzyjnym szrafowaniem.
Piła kawę albo herbatę, jadła racje żywnościowe i od czasu do czasu rozmawiała z Culverem, choć on pragnąłby częstszych rozmów.
Planując ucieczkę — słowo „ucieczka” niezbyt dokładnie określało tę wyprawę, ponieważ Rashmika przed niczym nie uciekała — rzadko myślała o tym, co stanie się poza wioską. Wyobrażając sobie ten moment, sądziła, że po najtrudniejszym etapie przedsięwzięcia, czyli po opuszczeniu domu i wioski, poczuje ulgę.
Nic z tego. Nie przeżywała już tak wielkiego stresu jak podczas wspinaczki w domu, ale teraz weszła w stan ustabilizowanego napięcia. W żołądku uciskał ją twardy węzeł. Myślami wybiegła w przyszłość, na nieznany jej teren. Czekało ją wkrótce konkretne zadanie — kontakt z kościołami. Martwiła się również o dom. Gdy planowała podróż do karawany, trzy dni — nawet sześć — wydawało jej się niczym. Teraz liczyła każdą godzinę. Wyobrażała sobie, że we wsi zorientowano się, co się stało, i mieszkańcy podjęli wysiłki, by sprowadzić ją z powrotem. Milicja swoimi szybkimi pojazdami ściga lodochód. Nie lubili Crozeta i Linxe. Prawdopodobnie podejrzewają, że to oni namówili Rashmikę do ucieczki, że są rzeczywistymi sprawcami nieszczęścia. Gdyby ją złapano, dostałaby cięgi, ale Crozeta i Linxe tłum rozszarpałby na strzępy.
Na razie nie widziała żadnych oznak pościgu. Pojazd Crozeta rzeczywiście był szybki. Kilkakrotnie musiał podjeżdżać pod wzniesienie i wtedy miała okazję spojrzeć do tyłu na piętnasto-, dwudziestokilometrowy odcinek szlaku: nic za nimi nie jechało.
Crozet zapewnił ją, że nikt nie może im odciąć drogi, jadąc jakąś szybszą okrężną trasą. Mimo to Rashmika cały czas się niepokoiła. Prosiła go czasami, by nastawił radio na częstotliwość wioskowej stacji, ale słyszeli tylko trzaski. Nic niezwykłego: odbiór radiowy na Heli zależał głównie od kaprysów burz magnetycznych szalejących wokół Haldory. Istniały również inne środki łączności — laserowa między satelitami i stacjami na powierzchni czy światłowodowa — ale większość z nich kontrolował kościół, a Crozet nie abonował tych usług. W razie potrzeby potrafił podsłuchiwać niektóre kanały, teraz jednak nie chciał ściągnąć niczyjej uwagi. Gdy w końcu udało mu się złapać w miarę wyraźną stację z Vigrid, Rashmika wysłuchała wiadomości z największych wsi. Nie tego się spodziewała. Mówiono o zawałach w jaskiniach, przerwach w dostawie prądu oraz o innych wzlotach i upadkach lokalnej społeczności, ale nie wspomniano o żadnej zaginionej osobie. Miała siedemnaście lat i nadal była pod prawną opieką rodziców, więc mieli prawo donieść o jej zniknięciu. Co więcej, nie donosząc o tym, łamali przepisy.
Nie przyznawała się sama przed sobą, że ją to martwi. To prawda, że chciała się wymknąć niezauważalnie, ale równocześnie odezwało się w niej dziecko pragnące potwierdzenia, że rodzice dostrzegli jej nieobecność. I że tęsknią.
Po namyśle doszła do wniosku, że rodzice postanowili odczekać kilka godzin. Nie było jej zaledwie pół dnia. Zgodnie z typowym rozkładem zajęć nadal siedziałaby w bibliotece. Może przypuszczali, że tego ranka wyszła znacznie wcześniej niż zwykle. Może jakimś cudem nie dostrzegli zostawionego dla nich listu ani nie zauważyli braku skafandra w szafce.
Ale po szesnastu godzinach nadal nie było żadnej wiadomości.
Rashmika doszła do wniosku, że rodzice mogli się nie martwić przez dziesięć, dwanaście godzin. Ale szesnaście? Nawet jeśli nie zauważyli innych wyraźnych wskazówek, powinno im coś zaświtać w głowach. Powinni się zorientować, że sobie poszła. I donieść władzom.