Quaiche doszedł do wniosku, że zbliży się po spirali, zamiast nurkować bezpośrednio na konstrukcję. Wykonał pierwszą pętlę — ciągle tysiące kilometrów nad powierzchnią Heli — i to, co ujrzał, zaintrygowało go jak puzzle, które trzeba ułożyć. Z dalekiego kosmosu rozpadlina rysowała się jako ciemna szrama rozcinająca księżyc. Teraz przez powiększające kamery patrzył w głąb. W niektórych miejscach zbocza były dość łagodne, ale gdzie indziej były to wysokie na kilometry pionowe ściany pokryte lodem, gładkie i ponure jak granit. Miały szary połysk wilgotnego łupku. Dno szczeliny też było urozmaicone: tu płaskie jak słone jezioro, tam znów pokryte spękanymi, spiętrzonymi płatami lodu, które przedzielały cieniutkie linie czerni. Z bliższej odległości całość istotnie kojarzyła się z niedokończoną układanką, ciśniętą przez rozwścieczonego boga.
Co minutę Quaiche sprawdzał radar. Echo nie znikało, a „Córka” nie odkryła żadnych oznak przygotowywanego ataku. Może to rzeczywiście jakiś złom. To może oznaczać, myślał zaniepokojony Quaiche, że przedtem ktoś inny znalazł się w pobliżu mostu, ale nie uznał go za tak istotne znalezisko, żeby komukolwiek o tym donieść. Albo może zamierzał sporządzić raport, ale spotkało go jakieś nieszczęście? Taka ewentualność była równie niepokojąca.
Gdy kończył pierwszą pętlę, zdążył zredukować prędkość do pięciuset metrów na sekundę. Teraz mógł ocenić teksturę gruntu, obejrzeć poszarpane góry i gładkie równiny. Nie wszystko pokrywał lód. Interior był przeważnie skalisty, a spękany materiał skalny tkwił w lodzie lub leżał na jego powierzchni. Z uśpionych wulkanów wychodziły pióropusze popiołów. Stoki piargów i sterczące ostrokształtne głazy, wielkie jak kosmiczne habitaty, wystawały z lodu niczym rufy tonących okrętów; inne przypominały olbrzymie rzeźbiarskie instalacje.
Dysze „Córki” pracowały cały czas, walcząc z grawitacją Heli. Quaiche był coraz niżej, przesuwał się ku brzegowi rozpadliny. Na niebie wisiała tarcza ciemnej Haldory, oświetlona tylko w jednym miejscu przy brzegu. Quaiche widział burzę z piorunami na pociemniałym obliczu gazowego giganta. Łuki elektryczne skręcały się i wiły z mesmeryczną powolnością jak węgorze.
Helę nadal oświetlało słońce układu, ale wkrótce księżyc schowa się za większą Haldorę i skryje się w jej cieniu. Dobrze się składa, pomyślał Quaiche, że źródło echa radarowego znajdowało się na tej półkuli Heli, w przeciwnym wypadku byłbym pozbawiony imponującego widoku gazowego giganta górującego nad światem. Gdybym przybył w późniejszej fazie cyklu obrotowego księżyca, rozpadlina znajdowałaby się po przeciwnej stronie od Haldory. Jeszcze sto sześćdziesiąt dni i nie zobaczyłbym tego fantastycznego spektaklu.
Znowu rozbłysła błyskawica. Quaiche z trudem oderwał wzrok od planety i skierował na Helę.
Znajdował się nad krawędzią Rozpadliny Ginnungagap. Grunt opadał z niesłychaną szybkością. Choć przyciąganie grawitacyjne wynosiło tu zaledwie ćwierć standardowego, Quaiche czuł taki zawrót głowy, jakby znajdował się na cięższym świecie. Nic w tym dziwnego, ponieważ przepaść była zabójczo głęboka. Co gorsza, nie było tu atmosfery, spowalniającej ruch ani prędkości granicznej, dającej choćby małą szansę, że upadek nie zakończy się śmiertelnie.
Ale to bez znaczenia. „Córka” nigdy go nie zawiodła i miał pewność, że teraz też go nie zawiedzie. Skupił się na obiekcie swoich badań, a „Córce” pozwolił zanurzyć się poniżej brzegu otchłani.
Zakręcił, ustawiając statek zgodnie z biegiem rozpadliny. Leciał w odległości mniej więcej dwóch kilometrów od jednej ściany. Odstęp między ścianami był różny w różnych miejscach; na równiku nie mniejszy niż trzydzieści pięć kilometrów. Głębokość wynosiła co najmniej pięć, sześć kilometrów, a miejscami spadała do jedenastu. W tym piekielnie wielkim rowie Quaiche nie czuł się dobrze — miał wrażenie, że tkwi między sprężynowymi szczękami pułapki.
Spojrzał na zegar: za cztery godziny „Domina” wynurzy się zza Haldory. To dużo czasu. Miał nadzieję, że rozpocznie drogę powrotną znacznie wcześniej.
— Trzymaj się, Mor — powiedział. — Jeszcze trochę.
Morwenna go oczywiście nie słyszała.
Wdarł się w rozpadlinę na południe od równika i teraz zmierzał na półkulę północną. Potrzaskana mozaika dna kanionu pełzła pod statkiem. Gdy patrzył na odległą ścianę, niemal nie zauważał, że się przesuwa, ale gdy spojrzał na bliższą ścianę, mógł się zorientować, jak szybko mknie. Czasami tracił poczucie rozmiarów tej przepaści — miał wrażenie, że staje się mniejsza. To niebezpieczna chwila. Gdy masz wrażenie, że obcy krajobraz jest ci znany, przytulny, dający się opanować, wtedy on pokazuje, co potrafi, i może cię zabić.
Nagle Quaiche zobaczył wyrastający nad horyzontem most. Serce zabiło mu mocno. Poprzednie wątpliwości zupełnie znikły: most był sztucznym tworem, dziełem z połyskujących cienkich nici. Quaiche żałował, że Morwenna nie może tego zobaczyć.
Ściany kanionu spajał wygięty łuk z delikatnymi, filigranowo zdobionymi podporami. Teraz dłuższy pobyt tutaj nie ma sensu, pomyślał. Postanowił tylko jeden raz śmignąć pod przęsłem. To wystarczy, żeby przekonać Jasminę. Jeśli zechce, mogą tu przylecieć później z cięższym sprzętem.
Spojrzał w górę z zachwytem, gdy stateczek przelatywał pod mostem. Droga — bo jak inaczej to nazwać? — przecinała tarczę Haldory, połyskując lekko na de ciemnego gazowego giganta. Była niebezpiecznie cienka. Mlecznobiała wstążeczka. Jak by to było przejść tamtędy pieszo? — zastanawiał się.
„Córka” gwałtownie skręciła; przyśpieszenie spowodowało, że na wzrok Quaiche’a opadły czerwone zasłony.
— Co… — zaczął.
„Córka” wykonywała manewr uniku. Coś próbowało ich zaatakować. Quaiche stracił przytomność, odzyskał ją i ponownie stracił. Krajobraz pędził na niego, ciskał w niego odbitym światłem z dysz sterujących statku. Znów omdlał. Potem przelotnie powrócił do przytomności. W uszach słyszał wycie. Urywane widoki mostu pod gwałtownie zmieniającymi się kątami przypominały zestaw chaotycznych zdjęć. Był pod mostem. Nad mostem. Znów pod mostem. „Córka” usiłowała znaleźć bezpieczne miejsce.
To nie w porządku. Bez wątpienia powinien być w górze, poza kanionem. „Córka” powinna jak najszybciej wyprowadzić go z niebezpieczeństwa. Te gwałtowne skręty, niezdecydowanie były dla niej nietypowe.
Chyba że statek został zapędzony w ślepy zaułek. Chyba że nie jest w stanie znaleźć drogi ucieczki.
W krótkim okresie świadomości dostrzegł na konsoli obraz sytuacji. Do statku strzelały trzy wrogie obiekty. Wyłoniły się z wnęk w lodzie — trzy sygnatury metalowych obiektów na radarze, niemające nic wspólnego z pierwotnym echem, które namierzył jeszcze z kosmosu.
„Córka” otrząsała się jak mokry pies. Quaiche widział smugi pozostawione przez jego miniaturowe pociski, które obracały się, leciały zygzakiem, by uniknąć zestrzelenia przez ukrytych wartowników. Znów stracił przytomność. Gdy się ocknął, zobaczył małą lawinę sączącą się z klifu. Któryś z atakujących obiektów został wykluczony — przynajmniej jeden pocisk Quaiche’a trafił do celu.
Konsola zamigotała. Kadłub zmienił się z półprzezroczystego na zupełnie czarny. Gdy przejaśnił się i konsola odzyskała sprawność, Quaiche zobaczył ostrzeżenia nabazgrane ognistoczerwonym łacińskim pismem. Statek porządnie dostał.