Choć wszyscy starali się obrócić to w żart, Liv była zrozpaczona.
Wkrótce jednak zapomniała o tym zdarzeniu. Uczta weselna była wspaniała; trwała, jak należy, trzy dni. Goście wspominali ją jeszcze długo.
Dopiero kiedy zostali sami w wielkim domu, Liv zdała sobie sprawę, jak wielki i nieodwracalny przełom nastąpił w jej życiu. Skończyło się dzieciństwo u Silje i Tengela, teraz będzie wracać do Lipowej Alei i Grastensholm już tylko jako gość.
Wywołało to w niej jątrzące uczucie żalu, które trudno było ukryć.
Znów jednak pocieszała się myślą, że wszystkie panny młode czują podobnie.
Nie byli całkiem sami w tym wielkim domu. Mieszkała z nimi również matka Laurentsa. Oczywiście była na weselu, ale prawie się nie odzywała. Wydawało się, że szuka dziury w całym i chciałaby coś skrytykować. Niczego jednak nie znalazła. Chociaż tak, Liv słyszała, jak wymruczała do siebie pod nosem: rozrzutność!
Wiedziała jednak, że gdyby wesele nie było tak wystawne, teściowa narzekałaby na skąpstwo i ubóstwo.
Laurents nie chciał tknąć Liv we dworze, gdzie odbywało się wesele. Czekał, aż zostaną całkiem sami.
– Znam ich, tych żartownisiów, którzy niby przez omyłkę wpadają do sypialni młodej pary – powiedział – Nikt nie powinien zbezcześcić naszej pierwszej nocy, Liv.
Leżał więc, przyglądając się jej tylko w blasku łojowej świecy, pieszcząc czule i całując ostrożnie, delikatnie, aż zasnęli w największej czci.
Teraz byli już w domu, którego gospodynią na całe długie lata miała zostać Liv.
Ostrożnie złożyła suknię ślubną czy raczej „strój żony”, w który przebrała się następnego dnia po zaślubinach. Od tej chwili zawsze już musiała nosić na głowie chustkę jako znak, że jest kobietą zamężną. Uśmiechnęła się leciutko do siebie. Silje nigdy nie chciała nosić chustki, a Tengel ją w tym popierał. Wiele złych słów usłyszeli z tego powodu, ale oni byli tak silni, że bez trudu dawali odpór ludzkiemu gadaniu.
W sypialni było ciemno, tylko w kącie płonęła łojowa świeca. Jakże dziwnie być tu samą z Laurentsem! Nagle wydało się jej, że zupełnie go nie zna. Ogarnął ją strach.
Tak nie wolno myśleć! Przecież bardzo się jej podoba. Dojrzały mężczyzna i taki przystojny. Widać to nawet teraz, gdy stoi w półmroku, zdejmując kamizelę. Musi mu dać miłość, na jaką zasługuje.
– Mężczyźni także potrzebują miłości – pouczała ją matka. – Chcą czuć, że są kochani. Miłuj z całego serca, moje dziecko. Myślę, że to właśnie jest tajemnicą szczęścia mojego i Tengela. Jesteśmy w pełni otwarci, nie boimy się okazać, ile dla siebie znaczymy.
Tak, Laurents zasługuje na całą moją miłość, przyznała Liv w duchu.
W domu, w Lipowej Alei, Tengel i Silje leżąc wpatrywali się w ciemność.
– To było wspaniałe wesele – powiedziała Silje z uśmiechem szczęścia na twarzy. – Ale czuję się jak wyżęta ścierka.
– Tak, bardzo się namęczyłaś – odparł Tengel. – Cały czas widziałem cię w biegu. A przecież te trzy dni to było tylko zakończenie długich przygotowań.
Silje ujęła go za rękę.
– Czy postąpiliśmy słusznie, Tengelu? Ona jest przecież taka młoda!
Westchnął.
– Ja też mam wątpliwości. Ale ty byłaś w tym samym wieku i, doprawdy, wiedziałaś, czego chcesz! Czy kiedykolwiek żałowałaś?
Przytuliła głowę do jego ramienia.
– Teraz domagam się pochwały. Ale Liv wydawała się taka mała i zagubiona. Taka bezbronna… bezradna… Nie, nie potrafię tego nazwać.
– Rozumiem, o co ci chodzi. Gdyby chłopak nie był taki chętny i wytrwały, nigdy bym się na to nie zgodził. Ale to dobry człowiek. Spokojny i bardzo w niej zakochany.
– I ona sama też tego chciała. Ech, jesteśmy po prostu zwykłymi zatroskanymi rodzicami, którzy nie potrafią rozstać się z dziećmi. Liv… Owoc naszej miłości, Tengelu…
– Tak, uparłaś się wtedy. Pragnęłaś tego dziecka. Teraz dziękuję ci za twój upór.
– Oni nas opuszczają, Tengelu! Najpierw Dag, potem Sol, ale ona, mam nadzieję, wróci. A teraz Liv. Został nam tylko Are.
– Tak. I on z nami zostanie.
– Bogu niech będą za to dzięki!
– Tak bardzo boli, kiedy traci się dzieci.
– Nie tracimy ich. One są tu, tyle że my ich nie widzimy.
– Masz rację – zgodził się Tengel. – Lipowa Aleja stała się ich częścią, częścią, którą zabierają ze sobą w świat. Ale i zostawiają część siebie tutaj. Są tu nadal, Silje. Ich śmiech w szumie wiatru, kroki po podłodze… Zostawiły swój trwały ślad w domu, w obejściu.
– Tak. Myślę, że były tu szczęśliwe.
– Na pewno!
Otoczył ją ramionami i mocniej przylgnęli do siebie.
W domu w Oslo pogasły światła. Liv leżała w łożu w objęciach Laurentsa, który szeptał jej do ucha czułe słowa i delikatnie gładził jej ciało.
Liv miała uczucie, że jest zupełnie gdzie indziej, jak gdyby w ogóle jej to nie dotyczyło. Przypomniała sobie jednak słowa Silje i zarzuciła mu ręce na szyję. Jego pieszczoty stopniowo stawały się coraz bardziej śmiałe i nagle Liv doznała zupełnie nowego uczucia: poczuła, jak powoli, leniwie rozpala się w jej ciele słodki żar. Jęknęła cichutko i przytuliła się do niego.
– Laurents – wyszeptała mu zdziwiona do ucha.
Jego dłoń znieruchomiała. W pokoju zrobiło się całkiem cicho.
– Leż spokojnie – powiedział zduszonym głosem. – Spokojnie, Liv. Nie musisz nic mówić ani robić. Żona przyjmuje po prostu pożądanie męża. On jest myśliwym, ona zwierzyną.
Próbowała się sprzeciwić.
– Ale ja bardzo bym chciała pokazać, jak jesteś mi drogi – powiedziała nieszczęśliwa. – Moją miłość do ciebie…
– Swoją miłość możesz okazać na tysiąc innych sposobów – powiedział oschle. – Zadowalając mnie we wszystkim. W małżeńskim akcie to mężczyzna jest stroną aktywną. Kobieta, jako źródło jego zaspokojenia, powinna być uległa. Żonie nie wypada okazywać uczuć. To domena nierządnic i dziewek ulicznych.
Liv wpatrywała się w ciemność szeroko otwartymi oczami, zrozpaczona i nic nie rozumiejąca. Czuła, że wszystko w niej zamiera. Ogień zgasł; z uczuciem bezgranicznego wstydu przyjęła jego żądzę, pieszczoty i jego ciało.
Kiedy w końcu wyczerpany zasnął u jej boku, rozpłakała się cicho, bezradnie, dając upust długo powstrzymywanym łzom.
Sol udała się wraz z tajemniczym Prebenem do niewielkiego, nędznego domu na obrzeżach Kopenhagi. Udało się jej wymknąć tak, że ani Dag, ani nikt inny w domu tego zauważył.
– Mieli bardzo wiele wątpliwości, czy naprawdę zezwolić na twoje przyjście – powiedział Preben, przybierając ważną minę. – Dlatego proszę cię, byś nie zakłócała świętej czarnej mszy trywialnymi drobiazgami! Pamiętaj, dziś wieczorem będzie z nami Szatan!
Sol skinęła głową. Uznała, że spotkanie zapowiada się interesująco.
Zeszli w dół do piwnicy wąskimi schodkami i Preben głośno, teatralnie, zapukał do drzwi.
Głos ze środka zapytał o hasło.
– Kości grabarza – odpowiedział Preben. Sol o mały włos nie wybuchnęła śmiechem.
Drzwi otworzył mężczyzna w czarnym płaszczu i w ciągu kilku sekund znaleźli się wewnątrz.
Kolejne drzwi prowadziły do piwnicznej izby, w której zebrało się około dziesięciorga młodych ludzi odzianych w czarne płaszcze. W milczeniu przyglądali się nowo przybyłym.
Jeden z mężczyzn był wyraźnie starszy od pozostałych. Jego płaszcz miał czerwone podbicie, a oczy przesłaniała mu maska, nie na tyle jednak, by ukryć błysk, który pojawił się w nich na widok wchodzącej Sol. Dziewczyna zauważała już wcześniej takie spojrzenia i doskonale zdawała sobie sprawę, co się za nimi kryje.