Sol wiedziała, że starsi ludzie mają niezbyt dobrą pamięć, z reguły jednak dotyczy to zdarzeń z późniejszych lat ich życia. Wspomnienia z dzieciństwa pozostają zwykle czyste jak kryształ. Widziała, jak staruszek ożywił się, słysząc jej pytania. Jakby czuł, że jego słowa mają ogromne znaczenie.
Wyszedł na zewnątrz, za nim Sol, a potem staruszka.
– O tam, widziałem je tam, przy tym kopcu kamieni. Było ich wiele, przybywały na spotkanie z daleka. Tylko latem to było możliwe, sama panienka rozumie.
Mieli odrobinę trudności z porozumiewaniem się, Sol mówiła po norwesku, staruszkowie po skańsku, ale jakoś dawali sobie radę.
Stary przez chwilę wpatrywał się przed siebie.
– Kładły coś na kamieniu, wokół którego się zbierały – ciągnął. – Nigdy w życiu nie bałem się tak jak wtedy, kiedy na nie patrzyłem i ich słuchałem.
– Mówicie, że się stąd wyniosły. Dokąd?
Staruszkowie wymienili spojrzenia.
– To było sto lat temu – powiedziała Sol. – Nie mogą nadal być wśród żyjących. Chciałabym tylko odnaleźć ich ślad, nie chcę nikomu zrobić nic złego. Władze nie są moimi przyjaciółmi.
– Sto lat! – żachnął się stary. – Tyle lat to ja nie mam!
– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się Sol. – Wybaczcie mi. Ile lat mogło mniej więcej upłynąć od czasu, gdy je widzieliście?
Namyślał się, zmrużonymi oczami spoglądając w słońce.
– Hm, to musiało być jakieś sześćdziesiąt lat wstecz. Teraz mam ponad siedemdziesiąt. Wtedy mogłem mieć dziesięć-dwanaście. Tak, to by się zgadzało.
– Sześćdziesiąt lat temu? – Nadzieja Sol urosła o czterdzieści lat. – Może wiecie, w jakim kierunku się udały? – zapytała Sol.
– Słyszałem, jak jedna z nich mówiła coś mojej matce – powiedział z wahaniem. – Ale nie wiem…
– Co to ma za znaczenie? – wtrąciła staruszka. – Wszystkie już dawno pomarły! Komendant schwytał je już całe wieki temu, chyba to rozumiesz!
– No tak – powiedział mężczyzna po długim namyśle. – Ale obiecałem matce, że nigdy nikomu nie powiem.
Sol zajrzała do sakiewki. Zostało jej jeszcze kilka monet od damy, której towarzyszyła w drodze do Danii. Lepiej nie będzie mogła ich wydać, uznała, mając na myśli nie tylko siebie, ale i parę starych ludzi.
– Macie, to dla was, po jednej dla każdego.
Staruszkowie otworzyli szeroko oczy ze zdziwienia. Drżącymi rękami przyjęli pieniądze. Powiedzieli, że nigdy tak wiele nie posiadali.
Natychmiast weszli do chaty, by ukryć monety. Sol słyszała, jak rozmawiają w środku.
– To bardzo szlachetna pani – powiedział staruszek. – I taka piękna!
Kobieta mówiła cicho, ale nie na tyle, by nie można było jej usłyszeć.
– Ona jest jedną z nich, czy tego nie widzisz? Od razu to zauważyłam! Kiedy odejdzie, musimy rzucić za nią żelazem!
– Nie. – Staruszek ze zdziwienia aż otworzył usta. – To niemożliwe! Jedna z nich! O Panie Jezu!
Kiedy wyszedł, w jego oczach widniało przerażenie.
Sol zdecydowała, że będzie z nimi szczera.
– Tak, jestem jedną z nich – uśmiechnęła się przyjaźnie. – Ale nie macie się czego obawiać, wprost przeciwnie. Mam dobry środek, który wyleczy twoją nogę, mateczko, i coś na twoje przeziębienie, ojczulku. Czy zechcecie to przyjąć?
Po chwili zastanowienia i wymianie spojrzeń podziękowali i przyjęli lekarstwa. Wyglądali na uradowanych.
Nareszcie Sol otrzymała informację, na którą czekała tak długo.
Musi wjechać w głąb lądu, daleko w las, aż napotka strumień. Opisali wszystko dokładnie.
Jej odjazdowi z Brosarps Backar towarzyszyły długie podziękowania. Wkrótce jednak usłyszała za sobą łomot upadającej na ziemię siekiery. Uśmiechnęła się do siebie gorzko.
W ten sposób zwiedzę całą Skanię, pomyślała. Ale to nie szkodzi, najważniejsze, żebym znalazła to, czego szukam.
Nietrudno było jechać według wskazówek staruszków, ale droga okazała się daleka. Musiała minąć wielki przerażający zamek Vittskovle, przemierzyć szerokie pola i ciemne lasy aż do małej wioski położonej daleko od wybrzeża, do Tollarp. Miała ją minąć i zagłębić się w wielkie lasy.
Sześćdziesiąt lat temu… Musi być szalona, jeżeli sądzi, że ktoś z nich jeszcze pozostał.
Właściwie tak naprawdę sama w to nie wierzyła, pędziła jednak dalej z dzikim uporem, chcąc do końca poznać gorzką prawdę.
Czarownice umówiły się, że zbierać się będą w rozpadlinie zwanej Szczeliną Ansgara o każdej pełni księżyca latem. Niewiele musiało być tych spotkań w ciągu roku.
Na szczęście Sol miała jeszcze sporo czasu. Długo szukała właściwego miejsca, nie śmiejąc pytać o nie ludzi z wiosek, które mijała.
Na zmianę jadąc wierzchem i idąc, szukała czegoś jeszcze: pokrzyku wilczej jagody, zwanego niekiedy belladonną, ziela, którego brakowało jej, by móc udać się na Blokksberg. Za każdym razem, gdy jadąc wzdłuż plaży odpoczywała, rozglądała się za nim. Teraz szukała w lesie, pod drzewami, nie bardzo wiedząc, czego powinna szukać. Hanna nigdy go jej dokładnie nie opisała, mówiła tylko, że bardzo trudno spotkać go w Trondelag. Dlatego Sol takie nadzieje łączyła z południową Skanią.
Zatrzymała się i zapatrzyła w widnokrąg. Mimo że upłynęło czternaście lat od czasu, gdy widziała Hannę po raz ostatni i obraz jej zaczął się już zacierać, więź, która je łączyła, istniała nadal. Więź między dwiema istotami, które się w pełni rozumiały.
– Hanno – szepnęła Sol. – Dlaczego zostawiłaś mnie samą? Dlaczego Heming Zabójca Wójta zgasił twe życie, nie pozwolił nam współdziałać? Jestem taka samotna na tym świecie, Hanno! Bezgranicznie samotna!
ROZDZIAŁ VI
Podczas gdy Sol błądziła po zazielenionych wiosną bukowych lasach, Liv stała przy oknie w kupieckim domu w Oslo i spoglądała na błoto na ulicach. Deszcz siąpił bezlitośnie.
Uczucie ściskania w żołądku nie chciało jej opuścić, tak samo jak uczucie zniechęcenia.
Poddenerwowana, niespokojna, uderzała palcami o parapet. Gdyby tylko mogła czymś się zająć! Wszystko jednak, czego się tknęła, pociągało za sobą jeszcze większe wyrzuty sumienia. Czy wolno jej się tym zajmować? Czy to przystoi żonie? Czy kiedykolwiek się nauczy właściwego zachowania, ona, przywykła do niesienia pomocy, gdzie tylko było trzeba, wychowana w atmosferze miłości i troski o drugiego człowieka. Przyzwyczajona do myślenia o zadowoleniu innych ludzi, do dbania, by wszyscy mogli robić to, co sprawia im przyjemność, co czyni ich szczęśliwymi. Tutaj łajano ją, gdy pomagała w nieodpowiednim momencie. Ale który moment był właściwy? Wydawało się, że każdego dnia jest inaczej.
Jakże miewają się w domu w Lipowej Alei?
Tam chyba też pada deszcz. W takie dni woda ściekała po listkach lip i w alei tworzył się maleńki strumyk. A na dziedzińcu, tuż obok schodów, stała wielka kałuża. Od lat ojciec miał zamiar coś z tym zrobić, ale zapominał, kiedy tylko przestawało padać. Pewnie dopiero Are się tym zajmie.
Reszta rodzeństwa była w Danii. Niedługo obydwoje wrócą do domu. A ona do domu nie pojedzie. Opuściła Lipową Aleję i Grastensholm na zawsze, a Laurents ciągle odmawiał, gdy proponowała odwiedzenie rodziny. Zazwyczaj twierdził, że nie ma na to czasu. „A poza tym nie powinnaś bywać tam zbyt często – mawiał zwykle. – Co za dziwni ludzie! Charlotta Meiden to przecież kompromitacja dla swego stanu, jest taka radykalna. Niezamężna kobieta i w ogóle…”
Liv znała zdanie Laurentsa na temat Charlotty: powinna być ukarana, zakuta w dyby i wystawiona na publiczne pośmiewisko, tak jak działo się z każdą samotną matką. Wszyscy, nawet ojciec dziecka, mieli prawo opluwać taką i obrzucać kamieniami. Charlotcie udało się tego uniknąć, z czego Laurents był wyraźnie niezadowolony. Twierdził, że takie przypadki przyczyniają się do ogólnego upadku moralnego.