Выбрать главу

Liv nie potrafiła wyobrazić sobie dobrej, życzliwej Charlotty zakutej w dyby. Naturalnie Laurents nie wiedział nic o tym, że mały Dag został porzucony w lesie na pewną śmierć. Tego nie miała odwagi, ani też ochoty, powiedzieć mężowi.

„Tak, twój ojciec zarabia bez wątpienia niezłe pieniądze, jego więc mogę zaakceptować – mówił Laurents, kiedy wspominali jej rodzinę. Zawsze jednak w jego głosie dźwięczał pogardliwy ton. – Ale musisz przyznać, że poza wszystkim on jest bardzo dziwny. No i pięknym, na Boga, nie można go nazwać!”

Liv zawsze uważała swego ojca za najpiękniejszego na ziemi. Nikt nie miał oczu tak pełnych miłości jak on.

„Twój brat Are jest do wytrzymania. Przynajmniej mówi tak, że można go zrozumieć, chociaż to tylko chłop. A twoja matka? Też jest zbyt postępowa. Chodzi z gołą głową, jakby żyła z twoim ojcem w grzechu. To po niej odziedziczyłaś taką niezaradność w prowadzeniu domu, prawda? I te idiotyczne pomysły, by malować!”

Liv nigdy nie ośmieliła się zdradzić Laurentsowi tajemnicy, że Silje to właśnie Mistrz Arngrim, którego tak podziwiał. Koniecznie chciał mieć namalowaną przez niego tapetę. Nie dostał jej, bo Mistrz miał zbyt wiele zamówień. A nieudolność w prowadzeniu gospodarstwa? W domu wszyscy mówili zawsze, że Liv, w przeciwieństwie do Silje, jest doskonałą gospodynią. Tu jednak do jej obowiązków należało coś zupełnie innego. Miała zarządzać, wydawać polecenia służbie i zawsze być na miejscu, kiedy potrzebował czegoś Laurents lub jego matka.

Liv nie lubiła komenderować służbą. W domu zwracano się do wszystkich życzliwie i w razie potrzeby pomagano w pracach domowych. Tu było o wiele trudniej!

Wiedziała, że Laurents czuje się bardzo niepewnie w towarzystwie Sol. Był nią oczarowany, a jednocześnie przerażony jej silną osobowością i pewnością siebie. A także brakiem zainteresowania czy podziwu dla jego osoby. Bardzo źle wyrażał się o Sol, oczywiście kiedy ona tego nie słyszała.

Laurents nigdy nie spotkał Daga i Liv zastanawiała się, jakie wady odkryłby u niego.

Czy wszyscy ludzie właśnie tak oceniali jej rodzinę? Bardzo ją to zasmucało. Na szczęście nie mogła w to do końca uwierzyć, mieli przecież tylu przyjaciół.

Teściowa ucięła sobie poobiednią drzemkę. To była najpiękniejsza chwila w ciągu całego dnia, te małe pół godziny, jakie Liv miała dla siebie. Tym razem jednak coś zacisnęło się w niej tak mocno, że nie była w stanie się odprężyć.

Krople deszczu uderzały w szyby. Do komnaty wszedł jeden ze służących. Liv szybko odsunęła się od okna, udając, że jest czymś zajęta.

* * *

Daleko, daleko od Oslo, w Skanii, Sol wstrzymała konia.

Tollarp? Czy nie powinna już tam dotrzeć?

Miała przykre uczucie, że zabłądziła.

Do diaska! Nie ma na to czasu!

Przez pewien czas gnała na oślep, nie widząc śladu żadnych zabudowań. Nie miała kogo zapytać, a czas upływał. Okolica była pofałdowana; zrozumiała, że musi znajdować się niedaleko Linderodsasen. Szukała Tollarp albo rzeki przepływającej przez to miasteczko.

Żadnej rzeki jednakże nie spotkała.

Czy cała ta część Skanii była nie zamieszkana?

Jeżeli nie będzie się pilnować, znajdzie się na terenach gjongów, a stąd już niedaleka droga do Szwecji. A może już jest w Szwecji?

Nie, to niemożliwe.

W tej samej chwili dotarły do niej jakieś głosy. Popędziła konia. Las wkrótce się skończył. Rozpostarła się przed nią równina, na której gdzieniegdzie rosły dęby.

O, tam przy płocie stała grupka żołnierzy. Po okolicy roznosił się ich gromki, rubaszny śmiech.

Sol nie bała się ich, zwłaszcza że nie mieli koni, na których mogliby ją ścigać. Niemniej zatrzymała się na skraju lasu i obserwowała ich, zmarszczywszy brwi.

Cóż oni, do czorta, wyprawiają?

Nagle na jej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia. Cofnąwszy się parę kroków, skryła się wśród drzew.

Żołnierze przywiązali do płotu kobietę. Stała pochylona z zarzuconą na głowę spódnicą, a oni po kolei zabawiali się z nią od tyłu.

Sol zmełła w ustach przekleństwo. Żołnierzy było wielu, dwunastu, może piętnastu. Widziała tylko wypięte pośladki kobiety i znak, że była nietknięta, zanim rozpoczęli swoje haniebne wyczyny. Zawodzący płacz i łkania docierały aż do Sol. Wydawało się, że rozpacz osaczonej powoduje tylko większą wesołość oprawców.

Do ataku gotował się kolejny łajdak. Sol szybko odnalazła swoje złote łańcuszki i zawiesiła je na szyi, związała włosy i ukryła je pod strojnym kapeluszem. Ogarnęła się jak mogła najdokładniej i usadowiła na koniu tak jak przystoi damie, z nogami po jednej stronie.

W jednej chwili dzika, pełna nieokiełznanego temperamentu dziewczyna zmieniła się w dostojną damę.

Ruszyła naprzód.

– Przestań! – zawołała władczym tonem do mężczyzny, który demonstrując swe męskie możliwości szykował się właśnie do ataku na biedną kobietę przy płocie.

Wszyscy odwrócili się zdziwieni.

– Puśćcie wolno tę kobietę, nędzni szubrawcy! – powiedziała Sol donośnie, nie zdając sobie sprawy, jak pięknie i imponująco wygląda.

Żołnierze rozdziawili gęby.

W końcu jeden ocknął się ze zdumienia.

– A co, może jesteś komendantem? Nawet nie umiesz mówić po naszemu! Złaź z konia, to posmakujesz tego samego.

– Nie mam najmniejszego zamiaru – powiedziała zimno i pogardliwie. – Jesteście tacy wstrętni i mali!

Sol wiedziała, że nie może zejść z konia. Na jego grzbiecie była bezpieczna.

– Jeżeli natychmiast jej nie wypuścicie, będzie z wami źle – rzekła powoli, na wpół przymykając oczy.

Wielu zawahało się, dostrzegając jej szlachetne urodzenie. Przestraszyli się, że może na nich donieść. Ale ten, który gotował się do gwałtu, zarechotał tylko.

– Myślisz może, że mnie powstrzymasz?

– Tak.

Ta prosta i krótka odpowiedź zbiła go na moment z pantałyku, ale zaraz odwrócił się i zbliżył do kobiety. Stał tak, odwrócony do Sol plecami.

– No i co?

– Nie możesz tego zrobić – powiedziała Sol stanowczym głosem. – Nie zdołasz, bo opuści cię twoja męska siła.

Znów zaczęli rechotać, a mężczyzna odwrócony plecami śmiał się najgłośniej. Podszedł do dziewczyny.

Nagle stanął jak wryty.

– Psiamać! – przeklął i zaczął wrzeszczeć w panice: – Psiamać! Psiamać!

Inni stali jak skamieniali. Sol wykorzystała tę chwilę ciszy.

– Tak stanie się z każdym, kto spróbuje ją tknąć.

– Ty diabelska czarownico! – krzyczał mężczyzna, podchodząc do konia. W jego głosie dźwięczał płacz. Nie przypuszczał, że Sol zastosowała przeciw niemu jedynie drobny chwyt psychologiczny i trochę sugestii.

– Nie dotykaj mnie, ty nędzna, ohydna kreaturo! – przemówiła zimno i donośnie. – Każdy, który ruszy ją albo mnie, będzie cierpiał tak jak ten przez całe życie.

Zbliżyli się do Sol o kilka kroków, teraz jednak zawahali się i przystanęli. Siedziała wyprostowana w siodle, miała takie dziwne, żółte oczy. Stracili pewność siebie. Poczuli, jak po jej słowach opuszcza ich żądza. Najrozsądniej byłoby uniknąć takiej przyszłości, pomyśleli.

– Znikajcie stąd – powiedziała Sol niecierpliwie. Chciała już skończyć z tymi nędznikami. – Znikajcie i cieszcie się, że nic więcej wam nie zrobiłam.